Kiedy pani Joanna dowiedziała się, że będzie mieć trojaczki, jej szczęście nie miało granic. - Mamy potrójne szczęście - powtarzała sobie z mężem. Początkowo ciąża przebiegała wprost podręcznikowo. Problemy zaczęły się w 5. miesiącu. Nagle kobieta zaczęła rodzić... Niestety, maluszek, który wtedy przyszedł na świat, nie miał szans, by przeżyć. Był za malutki... Lekarze zdecydowali się za wszelką cenę ratować pozostałą dwójkę. Przerwali poród. Podwiązali pępowinę i włożyli ją z powrotem do macicy. Kobieta dostała leki, po których ustały skurcze.
Było to ryzykowne. Pani Joannie groziło zakażenie, które mogło doprowadzić do krwotoku. - Boleśnie odczułam stratę jednego dziecka i nie wyobrażałam sobie straty kolejnych - mówi kobieta. - Wiedziałam jednak, że wstrzymanie porodu było jedyną szansą na uratowanie moich brzdąców.
Ale to był dopiero początek walki. Bój o życie dzieci wymagał od kobiety ogromnego poświęcenia, dyscypliny, stosowania się do zaleceń lekarzy, przede wszystkim - leżenia nieruchomo przez 75 dni. I to głową w dół. - To tylko 3 miesiące. Dam radę dla moich maleństw - dodawała sobie otuchy przez cały ten czas pani Joanna.
Kiedy w 8. miesiącu ciąży zaczęły się kolejne skurcze, dzieci były już na tyle duże i silne, że kobieta mogła rodzić. Lekarze wykonali cesarskie cięcie i na świat przyszli Iga i Ignacy. Dzieci trafiły do inkubatora. - Są zdrowe. Ja jestem silna i one też - śmieje się Joanna Krzysztonek.- Są takie śliczne - nie kryje wzruszenia szczęśliwa mama. Lekarze są dumni z pacjentki.- Cieszymy się z tego sukcesu. Pani Joanna podjęła ryzyko i z wielkim poświęceniem donosiła dwójkę wspaniałych dzieci - mówi prof. Mariusz Zimmer z Akademickiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu.