Godzina 22.50, samochód marki Mitsubishi Lancer z ogromną prędkością mknie mostem Siekierkowskim w kierunku Pragi. Świadkowie twierdzą, że Konrad Z. jechał prawie 200 km na godzinę. - Jeszcze nie wiemy dokładnie, to wykaże dopiero śledztwo. W każdym razie tam było ograniczenie do 50 km/h - mówi Anna Kędzierzawska z zespołu prasowego Komendy Stołecznej Policji.
Na odcinku między ul. Bora- -Komorowskiego i Płowiecką trasa zwęża się z czterech do dwóch pasów. Kierowca mitsubishi nie zdążył jednak zmienić pasa i z ogromną siłą wbił się w betonowe zapory i pulsujący znak nakazujący zjazd na prawo. Stracił panowanie nad kierownicą i auto dosłownie wzbiło się w powietrze. Samochód koziołkował nad jezdnią aż 50 m, odbił się od grubych betonowych ścian dźwiękochłonnych, aż wreszcie wylądował między barierami energochłonnymi a betonową ścianą. Auto zmieniło się w sprasowaną kupę żelastwa. Strażacy, którzy natychmiast zjawili się na miejscu, wyciągnęli z wraka martwego pasażera, 52- -letniego Jana G., i 36-letniego kierowcę. O dziwo, przeżył kraksę, miał tylko złamaną nogę. Strażacy mieli także wrażenie, że był pod wpływem narkotyków. - Krew kierowcy została pobrana do analizy, żeby sprawdzić, czy kierowca nie był pod wpływem substancji odurzających - wyjaśnia Kędzierzawska.
Akcja ratunkowa kosztowała aż 100 tys. zł i trwała prawie trzy godziny, ponieważ trudno było wyciągnąć zakleszczony samochód ze szczeliny.