Kiedy w 1946 roku rząd wprowadził nareszcie oficjalną zgodę na rejestrowanie prywatnych aut osobowych, zaczęto zastanawiać się, skąd w nowej rzeczywistości te pojazdy brać. Przedstawiciele władz postanowili raz jeszcze zwrócić się z propozycją współpracy do włoskiego Fiata. Jak argumentowano, licencję spłacimy… węglem, na którego import było w powojennych Włoszech wielkie zapotrzebowanie.
>>> Więcej o autach z czasów PRL - KLIKNIJ i sprawdź <<<
Miał być Fiat, była Pobieda
Umowa została zawarta 14 kwietnia 1948 roku. Zakładała wybudowanie Fabryki Samochodów Osobowych. Początkowo zastanawiano się nad odbudową dawnych warszawskich zakładów CWS (późniejsze Państwowe Zakłady Inżynierii) przy Terespolskiej, co byłoby kontynuacją przedwojennych tradycji polskiej motoryzacji. Ostatecznie jednak zdecydowano się na szosę Modlińską. Budowa ruszyła w maju 1949 roku. Wykonano już mniej więcej jedną czwartą zadania, gdy Józef Stalin kategorycznie sprzeciwił się produkowaniu w kraju komunistycznym samochodów osobowych na licencji zachodniej. Umowa została zerwana.
Przeczytaj również: Auta PRL. Warszawa w wersjach jakich nie znasz. Poznaj tajemnice polskiej motoryzacji
W zamian za porzucenie współpracy z Fiatem ZSRR uraczył nas licencją na M-20 Pobiedę („Zwycięstwo”). Nie była darmowa, musieliśmy dopłacić między innymi za dokumentację techniczną. Co ciekawe, rodowód tego auta, mającego zastąpić licencję ze „zgniłego Zachodu”, jest… amerykański. Pobieda była bowiem rozwinięciem Forda A, produkowanego w ZSRR jako GAZ. Polska wersja samochodu Pobieda to właśnie Warszawa M-20, auto, które najłatwiej rozpoznać po charakterystycznym „garbie” na nadwoziu. Umowa między rządami polskimi i ZSRR została zawarta 25 stycznia 1950 roku.
Montaż z rosyjskich części
Warszawa zdecydowanie do nowoczesnych pojazdów nie należała. Była wręcz bardzo jak na owe czasy przestarzała. Silnik miał pojemność skokową 2120 cm3 przy mocy 50 KM. Samochód dużo ważył – 1360 kg, więc nie należał do szybkich. Rozpędzał się do 105 km/h i palił aż 13,5 litra na 100 kilometrów. Pierwsza Warszawa M-20 zjechała z taśmy montażowej 6 listopada 1951 roku. Właściwie nie była jeszcze pojazdem polskim, tylko zmontowanym z części sprowadzonych z ZSRR. Pierwszy silnik wykonany całkowicie w FSO powstał w 1953 roku. Od 1956 roku auta te były już montowane z polskich części.
Choć trudno w to uwierzyć, zupełnie niedawno okazało się, że jedna z takich Warszaw dotrwała do naszych czasów w zaskakująco dobrym stanie, z silnikiem, oryginalnym lakierem i kluczykiem włącznie. Odnalazł ją na norweskim szrocie miłośnik tych aut, Jacek Sawicki. Skąd się tam w ogóle wzięła? Trafiła tam jak wiele Pobied i Warszaw, była przez pół wieku używana przez kochającego właściciela, który w końcu zmarł. Po wielu przygodach z właścicielem szrotu (opisanych w „Classic Auto” 117/2016) udało się sprowadzić pojazd do Polski i zacząć jego renowację – z szacunkiem wobec oryginału, bez malowania. Tego egzemplarza warto wypatrywać na różnych wystawach klasyków i zlotach!