Mateusz Morawiecki oficjalnie podzielił się nowym pomysłem rządu, który miałby być swego rodzaju eko-daniną. W prawie jest jednak luka, bo owa opłata dotyczyłaby także samochodów hybrydowych. Jak można się było spodziewać, nowa inicjatywa nie ma wiele wspólnego z ochroną środowiska, a polega głównie na ratowaniu budżetu państwa.
Nowy podatek miałby zostać wycelowany we właścicieli samochodów z silnikami o objętości skokowej 2 lub 2.5 litra. Zdaniem premiera, to właśnie auta z silnikami w tym przedziale i większe stanowią dla naszego środowiska największe niebezpieczeństwo. Na tą chwilę nie wiadomo jak i ile przyjdzie nam zapłacić, ale opłacie będą podlegać także ci, którzy niedawno wyjechali z salonu nową hybrydą.
Stary diesel się opłaca
Według aktualnie obowiązujących przepisów, sprowadzenie 15-letniego diesla z rzeczywistym przebiegiem blisko 500 tys. km wiążę się z opłatą 3,1 proc. wartości — daje to kwotę kilkuset złotych. Sprawa wygląda nieco inaczej, przy zakupie w salonie nowoczesnej hybrydy z 2.5-litrowym silnikiem, wspomaganym motorem elektrycznym. Za zakup niegroźnej dla matki natury hybrydy zapłacimy 18,6 proc. podatku. Przy obecnych cenach aut hybrydowych jest to kwota od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych. Jeśli plan premiera ujrzy światło dzienne, podatek od nowoczesnych i ekologicznych samochodów jeszcze bardziej wzrośnie.
Przez takie posunięcia rządu nie ma się co dziwić, że statystyczny Polak decyduje się na zakup starych diesli, zamiast obcować z nowszymi technologiami. Wybierając stereotypowego Passata 1.9 TDI, nie naraża na większe podatki czy składki ubezpieczeniowe.
Od samego myślenia, jak szkodliwe są stare samochody spełniające wyłącznie normy Euro 3, z wyciętymi filtrami cząstek stałych, robi się słabo. Niestety naszych polityków to nie interesuje, nawet kiedy sami przemieszczają się 4-litrowymi limuzynami z silnikiem V8. Czy zatem premier Morawiecki przesiądzie się do auta po downsizingu?