O rynku indonezyjskim można czytać, pisać i przeglądać w nieskończoność ciekawe raporty. Można też tam po prostu... pojechać. Zmienić całkowicie strefę czasową, spędzić 20 godzin w podróży, po to by ostatecznie wylądować po drugiej stronie równika. Udało mi się stanąć oko w oko z motoryzacją, o której na Starym Kontynencie nam się nie śniło, i nie trzeba było mnie długo do tego namawiać.
Gdy w pewien czwartek wyruszyłam prawdopodobnie w najfajniejszą podróż mojego "dziennikarskiego" życia, moim celem została magiczna wyspa Bali. Nie bez powodu wybrane zostało akurat to miejsce. Przechadzając się tamtejszymi ulicami, trudno choć przez moment nie widzieć żadnego Suzuki. Jednak po 20 godzinach podróży mało kto myślał o samochodach. Myśli krążyły raczej wokół prysznica (choć w tropikalnym klimacie myśli się o nim średnio 754 razy na dobę), indonezyjskiej kuchni i porządnego snu w pozycji horyzontalnej. W tej dokładnie kolejności.
Suzuki! Wszędzie Suzuki!
Kolejnego dnia ruszyliśmy poznawać świat, tak inny od naszego. Przemieszczanie się po Bali nie należy do najłatwiejszych. Drogi są ekstremalnie wąskie, często też lata świetności mają za sobą. Dookoła pełno "skuterów-kamikaze", którzy wyrastają spod ziemi nagle objawiając się w miejscach, w których teoretycznie nie powinno ich być. Większość transportu na indonezyjskich wyspach opiera się właśnie na małych jednośladach. "Lokalsi" często podróżują na nich we trójkę, a nawet we czwórkę. Ale nie brakuje też samochodów.
Jeśli na Bali postanowicie rzucić się pod samochód, na 99% traficie pod koła jakiegoś Suzuki. W miejscowości Ubud, w samym sercu wyspy, jest ich po prostu mnóstwo. Głównie Swifty (widziałam nawet czerwonego Sporta!), ale jest też sporo modeli, których nie widziała Europa. Na przykład Arena. Siedmioosobowy bus, zbudowany w oparciu o płytę podłogową Swifta. Wygląda jak duża lodówka, jest bardzo skromnie wyposażony, ale jeździ i nawet ma klimatyzację! Innym autem jest Ertiga. Ten egzemplarz który mieliśmy przyjemność spotkać, zawstydziłby całą europejską klasę premium! Różowe LED-y, chromowane felgi i deska rozdzielcza obita czerwonym futrem. Tak wygląda tuningowy "Bali-stajl".
WIDEO - zobacz egzotyczne terenówki Suzuki
Japońska broń w indonezyjskiej dżungli
Często spotykanym autem na Bali jest też Suzuki Katana. To dość nietypowe auto bazuje na modelu Jimny drugiej generacji, ale ma podniesiony dach i było produkowane jedynie na rynek indonezyjski. Resory piórowe, nieśmiertelne mosty, wąskie koła i podniesione zawieszenie, to idealny sposób na transport w trudnym terenie. Małe rozmiary pozwalają mu bez problemu mijać się z innymi autami w ciasnych uliczkach, podniesione zawieszenie nie boi się nawet pól ryżowych, a za sprawą napędu na cztery koła, Katana nie uznaje sformułowania "nie da się". Albo w swojej prostocie go po prostu nie zna. Tak jakby ktoś zapomniał jej powiedzieć, że w błocie powinna się zakopać.
Ten, od którego wszystko się zaczęło
Choć nowy Suzuki Jimny zbliża się do nas wielkimi krokami (można zobaczyć go tutaj - kliknij), spróbujmy na moment zawrócić. I to nie tylko do 1998 roku, kiedy w Europie pojawiła się najpopularniejsza trzecia generacja, ale dużo dalej – do początku lat siedemdziesiątych. Cofnijmy się do pierwszego kanciastego LJ80, protoplasty Jimny'ego, którego większość wołała go Eljotem. Skrót LJ wziął się od "little Jeep". Bo właśnie tak wygląda urocze pudełkowate Suzuki – jak miniaturowa wersja jednego z legendarnych Jeep'ów.
W tamtych czasach rynek pojazdów off-roadowych był zdominowany przez samochody z silnikami o dużych pojemnościach. Wydawało się, że to jedyny przepis na sukces. Suzuki zaproponowało jednak zupełnie inne rozwiązanie – mini nadwozie, nieduży silnik i fenomenalne własności terenowe. Ważący zaledwie 600 kilogramów Suzuki LJ pokonywał wzniesienia o kącie nachylenia nawet do 27,5 stopnia.
Wrócę jednak do czasów współczesnych. W motoryzacyjnej szarości, która dominuje na balijskich drogach, auto jakim miałam okazję się przejechać, wyróżniało się nie tylko jaskrawobłękitnym lakierem. Wysokie nadwozie i świetny jak na swoje lata stan, to coś czego właścicielowi można tylko pogratulować. Prezentowany LJ nie służy mu do jazdy na co dzień, to weekendowe auto do podróżowania dla przyjemności i zostało wyprowadzone z garażu specjalnie na spotkanie z nami.
Kanciasty Jimny to zupełne przeciwieństwo tej motoryzacji, którą znamy. Tylna kanapa – brak. Zamiast niej wąskie ławeczki ustawione równolegle do kierunku jazdy. Klimatyzacja – brak. Wspomaganie – zapomnij! Wielowahaczowe zawieszenie z tyłu? Chciałbyś – stary dobry resor piórowy. Współczesne auta rozleniwiły nas w kwestii prowadzenia, bo jeżdżą niemal same. Nie wymagają uwagi. A tu...
"Wszystkie te nowe auta są trochę wbrew naturze. Po prostu zapala ci się lampka i po ptakach. Stajesz i dzwonisz, jak masz zasięg. Przyjeżdża laweta. Zerwana łączność między człowiekiem a maszyną. Nic sam nie zrobisz. I te wszystkie systemy: ABS, ASR, TCS sres-dupes oraz cała reszta. A zaraz jeszcze zaparkuje za ciebie, znaki będzie czytać, wycieraczki włączać, w lusterka patrzeć, pilnować, żebyś se nie drzemnął, odległość sprawdzać, białej linii się trzymać, wszystko po to, żeby ta korona stworzenia, ten wypielęgnowany gnojek, dwudziestopierwszowieczny kierowca broń Boże sobie krzywdy nie zrobił, żeby się śmierdziel jeden nie przemęczył i wypielęgnowane dupsko woził. W piździec z tym. Kiedyś wyprawa i jazda to były heroizm i wyzwanie. A teraz w dziurę wjedziesz, to ci się wszystkie światła zapalają, osiemnaście poduszek odpala, satelita zgłasza śmiertelne niebezpieczeństwo i za pięć minut jest pogotowie, straż pożarna i wsparcie psychologa. Kiedyś podróż była tajemnicą i człowiek się żegnał, jakby miał nie wrócić."
/Andrzej Stasiuk "Osiołkiem"/
Stasiuk podróżując swoim Osiołkiem przez Azję wiedział co pisze. Tytułowym Osiołkiem była zielona, zmęczona Vitara, która mimo wszystkich przeciwności losu dojechała do Azji i z powrotem. Nie bez przygód, ale dojechała. Czy wszystkie Suzuki tak mają?
Zostawmy Stasiuka w Mongolii i wróćmy na tropikalne Bali. W błękitnym Suzuki Jimny, mamy dwa tryby jazdy po utwardzonej nawierzchni: "trzęsie i skrzypi", albo"bardzo trzęsie i skrzypi". Narzekałam na współczesne auta, że za dużo robią za nas, prawda? To LJ nie zrobi za was nic. Wrzucenie biegu lewą ręką (na Bali jest ruch prawostronny) udaje mi się za trzecim razem. Skrzynia wydaje wtedy z siebie mało subtelne zgrzytnięcie. Powoli odpuszczam sprzęgło. Odpycha tak mocno, że zaraz podbiję sobie oko kolanem. Ale zaczynamy powoli toczyć się do przodu. Kostkowe opony nieśmiało zaczynają kąsać zmęczony wilgocią i ruchem asfalt. Po zawróceniu w wąskiej uliczce jestem już – delikatnie mówiąc – spocona jak świnia. 32 stopnie, 99% wilgotności powietrza, żar z nieba i uśmiech na twarzy. Cóż – jedni lubią survivalowe obozy, mieszkanie w szałasie i pice wody z kałuży, a ja lubię zderzać się ze spartańską motoryzacją.
Wiekowy Jimny prowadzi się jak balia, a wysoki środek ciężkości nie jest tu sprzymierzeńcem. Tylko, że na Bali nie jeździ się szybko. Tu jeździ się WSZĘDZIE. Do sklepu, na pole ryżowe, do dżungli...
Pod maską znalazł się chłodzony cieczą silnik o objętości skokowej 800 cm3. Skromny litraż generuje równie skromną moc 43 KM, ale na Bali więcej ci nie potrzeba. Ta wersja już i tak jest zaawansowana technologicznie, bo ma cztery cylindry. Pierwsze indonezyjskie wersje miały dwucylindrowe silniki dwusuwowe. Aż strach pomyśleć jak się tym jeździło...
Choć z naszego punktu widzenia 40-letni LJ może wydawać się zacofany, na tamtejszych drogach porusza się z gracją curlingowego kamienia. Zwinnie lawiruje pomiędzy skuterami, dzielnie wspina się po stromych trasach dżungli, a gdy droga się skończy ustępując miejsca mokradłom, spyta tylko "no i...?".
Szkoła przetrwania
Po Bali jeździ się ciężko. Z reguły odległości nie są podawane w kilometrach a w... godzinach! Tą samą trasę jednego dnia przejedziecie w 30 minut, innego – zajmie wam ona 3 godziny. Nie ma reguły. Ruch uliczny jest tu zupełnie nieprzewidywalny. Wyspa żyje własnym życiem. Większość domów sprawia wrażenie wybudowanych na zasadzie "o! tu będzie fajnie". Tym sposobem pomiędzy chaotyczną zabudową, jak wąż wiją się ekstremalnie wąskie drogi.
Bali i samochody
Wiecie, że wielu kierowców na Bali nie ma prawa jazdy? Ubezpieczenia OC też nie. O assistance raczej nikt nie słyszał. Zamiast polis ubezpieczeniowych, Balijczycy wierzą w szczęśliwe amulety z liści i własny instynkt.
Pierwszego dnia podróży miałam pewne wątpliwości co do tego drugiego. Z bogami wulkanu i kolorowym wiechciem przy zderzaku nie będę się spierać, ale gdy zobaczyłam stoicki spokój na twarzy kierowcy, gdy jechał prosto na czołówkę z innym pojazdem, zastanawiałam się czy ktokolwiek tu widział kodeks drogowy. Raczej nie. Przy drogach nie ma znaków – nie wiadomo kto ma pierwszeństwo. Brakuje sygnalizacji świetlnej, rond. O namalowanych na lokalnych drogach pasach zapomnijcie.
Ale jakimś cudem w tym totalnym chaosie, wszystko działa jak trzeba. Auta nie są poobijane i jakoś nie słyszy się o mnóstwie wypadków na Bali. Kierowcy jeżdżą szybko, brawurowo ale ze stoickim spokojem na twarzy. Tu nie ma złości, krzyków. To chyba najwspanialsza cecha mieszkańców – są po prostu mili. I nie jest to wymuszony, wyuczony savoir vivre. Takie zachowanie wynika z ich kultury. Jeśli na Bali okażesz złość i podniesiesz głos, jest to uznawane za największą obrazę, a twój rozmówca prawdopodobnie nigdy więcej się do ciebie nie odezwie. Więc nawet podczas trąbienia na siebie, czy jechania na czołowe zderzenie tylko po to, żeby wyprzedzić inny pojazd jadący z niemal taką samą prędkością, nikt się nie złości. Ten z przeciwka grzecznie hamuje, bo wie, że za kilkaset metrów ktoś przyhamuje jemu.
A na Bali klakson słychać bardzo często. Jednak o ile w Europie z reguły oznacza on "ty debilu!", w Indonezji jest to "uważaj, jestem tutaj". Zbliżając się do ostrego "ślepego" zakrętu, kierowca trąbi, aby ostrzec pojazdy jadące z naprzeciwka. Tamtejszy chaos można chyba ogarnąć tylko spokojem.
Urodzony w dżungli
Indonezyjski klient nie jest tak wymagający jak europejski. Tydzień na Bali uświadomił mi, w jak silne szpony konsumpcjonizmu wpadamy każdego dnia. Samochód musi mieć 18-calowe felgi, panoramiczny dach, radio z co najmniej ośmioma głośnikami. A w Indonezji? Ma jeździć.
Zdarzają się tereny niemal odcięte od świata. Wąskie asfaltowe drogi plączące się pośród parnej dżungli. Poza głównymi miastami, trudno o rozróżnienie terenu niezabudowanego, od miasta. Zawsze przy drodze spotkacie chatki, świątynie, sklepiki, drewniane budki. I zawsze spotkacie Suzuki. Może stare i zmęczone, może kaszlące przy odpalaniu, ale zawsze "na chodzie". Auta nie mają łatwego życia. Wysokie temperatury i ekstremalna wilgotność powietrza nie pomagają silnikowi w pracy. Liczne wzniesienia to duże wyzwanie dla zaledwie 43 koni mechanicznych. A do tego jeździ się na szemranym paliwie sprzedawanym na straganach w butelkach po wódce.
Czas na anegdotkę
Cofnijmy się do 1983 roku. Australia. Jeden z najtrudniejszych ultra-maratonów tamtych czasów. 875 kilometrów z Melbourne do Sydney. Na piechotę. Na starcie najlepsi zawodnicy z całego świata. Większość w wieku dwudziestu kilku-trzydziestu lat. Wzorowa forma, ultranowoczesne buty, które same biegają. Kilkuosobowe świty: jeden człowiek od podawania bidonu, drugi od ręcznika. I nagle do biura startowego wchodzi on... Cliff Young. 61-letni farmer w kaloszach. Gdy odbiera numer startowy, dookoła słychać szmery i pełne politowania chichoty. Pytany czy wie na co się porywa, skromnie odpowiada, że tak. Na co dzień wypasa owce i zajmuje się uprawą kartofli. Jego szczerość i prostota rozkładają organizatorów na łopatki.
– To trudny maraton. Dasz sobie radę?
– Czasem zaganiam krowy i owce po 3-4 dni bez snu. Jeśli pada deszcz, muszę je wszystkie sprowadzić w bezpieczne miejsce.
– Ale ten bieg potrwa prawie tydzień...
– Nie szkodzi. To tylko trzy dni więcej.
I wystartował. Podczas gdy inni uczestnicy, który poświęcili życie maratonom wyrwali z kopyta, Cliff... truchtał. Potem szedł. Znowu truchtał i znowu szedł. Na tle biegaczy o perfekcyjnej kadencji biegu i wytrenowanej latami długości kroku, wyglądał nieporadnie, a brudne kalosze niemiarowo uderzały w australijską ziemię. Gdy po 18 godzinach rywalizacji profesjonaliści dotarli do wygodnej bazy pełnej zbilansowanego jedzenia, masażystów i wygodnych łóżek, Cliff truchtał dalej. Gdy kolejnego dnia maratończycy rozgrzewali się przed kolejnym etapem, Cliff spokojnym tempem pokonywał kolejne kilometry. Powoli, wytrwale. Sytuacja powtórzyła się kolejnego wieczora. I kolejnego. I kolejnego. Przewaga profesjonalistów nad 61-letnim farmerem malała z każdą minutą. Cliff Young nie spał przez 5 dni. Biegł i szedł. Nieprzerwanie. Na metę dotarł jako pierwszy po 5 dniach, 15 godzinach i 4 minutach. Pobił rekord o prawie dwa dni...
Sekret? Nie wiedział, że można odpoczywać. Wyobrażał sobie, że biegnie za swoimi owcami, a przecież nie mógł porzucić swojego stada na pastwę losu. Magia, prawda? To jest chyba najpiękniejsze w historii tego farmera. Świat jest okrutny. Zazdrosny. Każdego dnia wmawia nam, że czegoś nie można, że się nie da, że nie wolno. A on nie wiedział, że się nie da. Dlatego się udało.
Czemu przytaczam wam tą historię? To kwintesencja indonezyjskich Suzuki. Małych, naiwnych, może trochę zacofanych. Ale po prostu nikt im nie powiedział, że samochody z zachodu się psują. Nikt nie powiedział, że trzeba kaprysić na jakość wlewanego do baku paliwa, a jeśli w silniku nie ma oleju, to należy stanąć, zepsuć się i powiedzieć "dalej nie jadę". Nie było szkoleń z cyklu "to jest komputer sterujący – proszę go zepsuć po wygaśnięciu gwarancji". Więc te auta tak jadą od 40 lat. W upale, deszczu, pyle. Jadą - i jak Cliff Young - gonią swoje wymyślone owieczki.