Wyścig Tour de France po raz pierwszy odbył się w 1903 roku. Wówczas składał się z zaledwie sześciu etapów. Teraz, w 2018 roku, kolarze startują w morderczym wyścigu po raz 105. Czemu morderczym? Wystarczy spojrzeć na mapę rozplanowania poszczególnych odcinków, których obecnie jest 21. Każdego dnia zawodnicy pokonują średnio 200 kilometrów. Czasem trasa jest przyjemnie płaska, a sprinterzy mogą pokazać na co ich stać, innego dnia w pocie czoła wspinają się po stromych alpejskich wzgórzach. Niezależnie od stopnia trudności danego "stage’u", pogody czy kondycji zawodników, jedna rzecz się nie zmienia – kolarzom zawsze towarzyszą Skody.
Tam, gdzie wszystko się zaczyna...
Przyjechałam do Francji w poniedziałkowe popołudnie. Wybraliśmy czwarty odcinek tegorocznego Tour de France – przyjemnie płaskie 195 kilometrów z La Baule do Sarzeau. Wylądowaliśmy w Nantes, gdzie ubrani na zielono panowie wsadzili nas do oklejonego na zielono busa i zawieźli do hotelu w otoczeniu – jakżeby inaczej – zieleni. Brakowało jedynie kiwi z groszkiem.
Nie mając wiele czasu ruszyliśmy na kolację połączoną z wprowadzeniem do wyścigu, nakreśleniem obecnej sytuacji wśród zawodników i przedstawieniem kierowców, którzy mieli towarzyszyć nam kolejnego dnia. Nie wystarczy bowiem umieć jeździć samochodem, żeby wjechać na trasę Tour de France. Zdobycie uprawnień jest czasochłonne, wymaga odpowiednich szkoleń i zdania stosownych egzaminów. Skoro mieliśmy znaleźć się bezpośrednio na trasie wyścigu, potrzebowaliśmy przewodników.
I to nie byle jakich. Towarzyszyć nam mieli profesjonalni kolarze. Niektórzy emerytowani (choć brzmi to dziwnie w odniesieniu do niespełna 40-letnich, wysportowanych facetów w świetnej formie), ale za to tak wkręceni w temat dwóch kółek, że połowie grupy opadała szczęka.
Przykład? Proszę bardzo – Johan Vansummeren. Przesympatyczny, skromny, wesoły facet. W 2011 roku wygrał Paris-Roubaix. Wyścig obejmujący ponad 250-kilometrową trasę, z czego 50 km po żwirze (kolarką...), a – uwaga! – ostatnie 4 kilometry z przebitą tylną oponą. Wygrał z kosmiczną przewagą ładnych kilku minut. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie brzmi to po prostu niewiarygodnie. Albo Staf Scheirlinckx – Belg, który kolejnego dnia był naszym przewodnikiem po francuskim rowerowym świecie. Sam kiedyś wystartował w Tour de France, a w momencie swojej szczytowej formy miał zaledwie 3% tłuszczu w organizmie! Jeszcze pół godziny później dało się słyszeć szepty "TRZY procent?!".
W tym miejscu Skodzie należy się głośne "high five" za tak uważne kompletowanie zespołu. Przecież można było przydzielić nam jakichkolwiek kierowców z odpowiednimi papierami. Jednak dzień w towarzystwie ludzi, którzy znają to środowisko od podszewki, i którzy poświęcili życie kolarstwu, pozwolił nam poczuć prawdziwy klimat Tour de France.
Trening kolarski?! Taki na serio?!
Aby faktycznie poczuć kolarski klimat, a przy okazji aktywnie zacząć dzień, zostaliśmy zaproszeni na poranny trening. W role trenerów wcielili się nasi przewodnicy, którzy choć od początku wzbudzali sympatię, teraz wzbudzali raczej niepokój w kwestii narzuconego tempa... Ale do odważnych świat należy! Wskoczyliśmy w zielone (a jakże!) rowerowe "lajkry", by dosiąść biało-zielonych rowerów Skody.
I tu pojawia się kolejne powiązanie Skody z kolarstwem – marka od lat zajmuje się produkcją rowerów. Zarówno szosowych kolarek, jak i bardziej terenowych MTB. Tu, w otoczeniu naszych kierowców-kolarzy-zawodników, czekało na nas kilkanaście biało-zielonych modeli o oponie nie szerszej niż mój palec. "Byle się nie wywalić…" – powtarzałam w duchu, mając świadomość, że w życiu nie jeździłam tak wąskim rowerem.
Pierwsze co zauważyłam w rowerze Skody to niesamowita lekkość. Można go unieść dosłownie jedną ręką. Staf Scheirlinckx sprowadził mnie jednak na ziemię mówiąc, że ten rower jego zdaniem jest... ciężki.
Wyruszyliśmy. Panowie tempo narzucili "rekreacyjne" – momentami 40 km/h… Na rowerze. Dla troskliwych – tak, żyję i mam się dobrze. Jechaliśmy sobie grupą kilkunastu przebranych na zielono rowerzystów. Trasa najpierw prowadziła sympatycznym, łagodnym zjazdem w dół. Niestety jak się zjedzie w dół, to później trzeba wjechać w górę...
Gdy przyszła pora na zmierzenie się z dwukilometrowym podjazdem, nogi paliły jak rozżarzony węgiel. Jadę pod to niekończące się wzniesienie. Dzięki Bogu za przerzutki! Pluję sobie w brodę, że zamiast mierzyć siły na zamiary, zachciało mi się sprintów na płaskim odcinku. A potem człowiek puchnie i zastanawia się czy jechać dalej, czy sobie tu kulturalnie skonać na poboczu.
Podczas moich filozoficznych rozważań połączonych z jednoczesną walką o przetrwanie, kątem oka zobaczyłam, że ktoś mnie wyprzedza. Po chwili zobaczyłam uśmiechniętą twarz Johana, który… jechał bez trzymanki pisząc coś na telefonie! Ty tu walczysz o życie, a on sobie rekreacyjnie jedzie jak po bułki do sklepu… No tak, to jest różnica między kolarzem, a rowerzystą.
Zanim zacznie się wyścig
Po treningu szybki prysznic, croissant i pora ruszyć na trasę wyścigu. Pod hotelem czekały na nas Skody Superb dumnie oklejone w logo Tour de France. Każdy z nazwiskiem kierowcy z przodu, oraz nazwiskami załogi na słupku C. Ruszyliśmy do Village du Tour de France w La Baule. To takie miasteczko budowane każdego dnia na linii startu. Znajdziemy tam nie tylko namioty sponsorów i główną scenę, na której odbywa się prezentacja zawodników przed startem, ale i park maszyn.
Wozy techniczne
Na parkingu w równych rzędach stały ustawione autokary. Ale nie byle jakie! Każdy ma własną markizę, rozkładany płotek, a w środku znajdziemy zaledwie kilka foteli rodem z lotniczej klasy biznes. Poza tym, jeżdżące centrum dowodzenia ma także kuchnię, łazienkę i całe zaplecze techniczne zespołu.
Na zewnątrz stoją wozy techniczne, które będą towarzyszyć kolarzom podczas całego odcinka. W zdecydowanej większości są to Skody Superb w malowaniach poszczególnych teamów. Zdarzają się też auta innych marek, ale zdecydowana większość to właśnie Superby i Octavie.
Po autach technicznych najłatwiej się zorientować, który kierowca jest na danym odcinku najważniejszy. Jego rower będzie umieszczony po prawej stronie pojazdu. Dlaczego? Stamtąd najszybciej da się go zdjąć na pobocze, aby w razie awarii zawodnik przesiadł się na sprawną maszynę. Liczba rowerów na dany odcinek zależy w dużej mierze od liczby aut technicznych i osób startujących w teamie. Z reguły każdy zawodnik ma "w zapasie" 2-3 kompletne rowery. Drugim powodem takiego umiejscowienia roweru lidera, jest sposób potencjalnej naprawy czy wymiany podzespołów. Kiedy goni czas i liczy się dosłownie każda sekunda, nie ma czasu na zjazd na pobocze i kręcenie śrubkami. Wówczas mechanik wprowadza wszystkie modyfikacje w trakcie jazdy, siedząc w tylnym oknie.
Skoda VIP Shuttle
Autami, którymi jako goście Tour de France jeździliśmy po trasie wyścigu, były Skody Superb. Wersje z topowym dieslem 2.0 TDI o mocy 190 KM i z napędem na cztery koła, idealnie sprawdzają się w każdych warunkach. A na Tour de France zdarzają się trasy szutrowe i strome górskie podjazdy, więc trzeba mieć do auta pełne zaufanie. Superba lubię i mówiąc wprost – po prostu mi się to auto podoba. Mając do wyboru Superba albo Passata w tej samej konfiguracji, bez dwóch zdań w moim garażu zamieszkałaby Skoda. Serio! Wiele osób bazuje na opinii o tej marce sprzed 20 lat, kiedy poza kilkoma perełkami nie bardzo mieli się czym pochwalić. Ale dzisiaj? W wielu aspektach auta te są lepsze od konkurentów ze znaczkiem VW, a nadal są sporo tańsze.
Skoda Superb to auto wygodne i komfortowe, ale przy tym dynamiczne. A nasi kierowcy prowadzenie chyba mieli we krwi, skoro wygłupom typu przybijanie piątki z kierowcą drugiego auta podczas jazdy, nie było końca. Jazda po zamkniętej trasie Tour de France to też okazja do... przejeżdżania rond pod prąd. Po co? Bo można!
Auta jadące w peletonie muszą mieć wprowadzoną drobną modyfikację, a mianowicie inny sygnał dźwiękowy. Zamiast typowego klaksonu jaki znamy, wozy uczestniczące w Tour de France emitują przyjemne melodyjki. Sygnału dźwiękowego na trasie używa się prawie non stop. Kierowcy często się wyprzedzają, na trasie jest też wielu motocyklistów, którzy towarzyszą zawodnikom podczas wyścigu (głównie policja, pogotowie i reporterzy). W ten sposób kierowcy ostrzegają się wzajemnie o swojej obecności, również podczas wyprzedzania zawodników.
Melodyjny klakson to też okazja do pozdrawiania publiczności. Wzdłuż trasy koczują tysiące kibiców, którzy radośnie wiwatują na widok każdego nadjeżdżającego pojazdu, bez względu na liczbę kół. Od całodziennego trąbienia wszystkich by prawdopodobnie trafił szlag, więc organizatorzy wprowadzili zasadę "przyjemnego" klaksonu. I tym sposobem Superb Stafa wydawał z siebie zabawne "tiruriru", a ten za kierownicą którego siedział Hiszpan, Pedro Horrillo, brzmiał trochę jak… foka.
Tour de France z góry
W mniej więcej połowie czwartego odcinka, nasi kierowcy wywieźli nas "w pole". Dosłownie. Tam przesiedliśmy się do helikopterów, aby z góry obejrzeć zmagania kolarzy z całego świata. Z wysokości blisko 200 metrów nad ziemią, rozpędzeni rowerzyści wyglądali jak pędzące stado mrówek.
Coś co mnie zadziwiło, to perfekcyjny poziom organizacji. Każdy odcinek Tour de France odbywa się w innym miejscu. Zespoły zjeżdżają niemal całą Francję. Każdego dnia trzeba rozstawić całe zaplecze techniczne – sceny, namioty, barierki, linię startu i mety. To nie wszystko. Trzeba przecież zabezpieczyć trasę, pozamykać okoliczne drogi. Na odcinkach biegnących przez miasta konieczne jest postawienie metalowych ogrodzeń, które powstrzymają tłumy kibiców przed wtargnięciem pod koła kolarza, czy zmotoryzowanej "świty". Każdego dnia to samo – rozstawić i złożyć, rozstawić i złożyć. Syzyfowa praca tysięcy osób, w imię jednego wydarzenia sportowego.
Gorzki smak Tour de France
Teraz czas na moją osobistą refleksję na temat samego wyścigu, więc jak kogoś to nudzi – zapraszam niżej do podsumowania.
Tour de France wydaje mi się wspaniałe. Żadne inne wydarzenie na świecie nie zrzesza aż tylu kibiców i nie jest dla Francuzów tak ważne. Podczas przejazdu 195-kilometrowym odcinkiem niewiele było miejsc, w których pobocza świeciłyby pustkami. Przez większość trasy przy drodze spotkamy campery, namioty, leżaki i grille, ale także ludzi po prostu siedzących na trawie. Całe rodziny godzinami koczują w tym samym miejscu, przy drodze na której absolutnie nic się nie dzieje, tylko po to, żeby przez parę sekund zobaczyć ulubionego zawodnika.
Kolejna trudność kolarstwa to strategia. Widzieliście na pewno kolarzy, którzy jadą dosłownie milimetr jeden za drugim. Ja mając do poprzedzającego rowerzysty 50 centymetrów mam wrażenie, że zaraz na niego wjadę, rozbijemy się i skończymy w przydrożnym rowie. Ale w profesjonalnym kolarstwie ma to swoje uzasadnienie. Pierwszy zawodnik musi przyjąć na siebie 100% wiatru. Dalej aerodynamika robi swoje – drugi i trzeci mają po 70-80%, a czwarty – tylko 62%. Dlatego w długodystansowych wyścigach kolarskich lidera trzyma się na końcu. Pierwszy jedzie najsilniejszy zawodnik, który wytrzyma te 200 kilometrów robienia za wiatrochron. Wyobrażacie to sobie? Lata morderczego treningu i wiesz, że nie możesz wygrać. Cały odcinek robisz za parasol po to, żeby ten mały-szybki co się chował za twoimi plecami, na ostatnim kilometrze wyprzedził cię tak, jak mnie Johann we wtorek rano...
Mimo, że takiego wyścigu jak Tour de France nie da się wygrać w pojedynkę, wbrew pozorom nie jest to sport zespołowy. To ta ciemniejsza strona kolarstwa, którą uświadomił mi Staf. 99% swojej sportowej kariery przegrywasz. I nie jako team – tu nie ma odpowiedzialności zbiorowej jak w piłce nożnej. Wygrywasz, albo przegrywasz zupełnie sam. I gdy lider jest polewany szampanem i zdobywa złoty puchar, nikt nie myśli o tym pierwszym, który cały wyścig osłaniał innych przed wiatrem.
Zacięta walka
Przyszedł czas na finał. Po blisko 200-kilometrowym odcinku spodziewałam się ledwo przebierających nogami "zwłok", w ślimaczym tempie zmierzających ku mecie. Tymczasem zobaczyłam rozpędzone stado wściekłych facetów, zaciekle walczących o każdy milimetr.
"Ucieczka" czterech zawodników (Guillaume'a Van Keirsbulcka, Jerome'a Cousina, Dimitria Claeysa i Anthony'ego Pereza) początkowo zyskała ogromną przewagę nad resztą peletonu. W kulminacyjnym momencie mieli aż 7,5 minuty przewagi nad resztą, a sponsorzy radośnie przeliczali czas antenowy na przysłowiowe złotówki. Jednak im bliżej było końca, tym bardziej przewaga malała z każdym kilometrem. Jeszcze 25 km przed metą czoło peletonu było dwie i pół minuty "w plecy". Gdyby nie groźnie wyglądająca kraksa niecałe 7 km przed metą, dogoniliby ich znacznie szybciej. Uciekinierzy osłabieni po 200-kilometrowym sprincie nie mieli szans z zawodnikami, którzy zachowali siły na finisz. Kilometr przed metą tłum kolarzy zaczął wręcz pożerać zmęczoną czwórkę zawodników.
Na finiszu zaimponował Kolumbijczyk Fernando Gaviria z grupy Quick-Step Floors, który na dosłownie ostatnich metrach wyprzedził dotychczasowego lidera – Słowaka Petera Sagana, dumnie noszącego zieloną koszulkę najlepszego sprintera, startującego w zespole Bora – Hansgrohe. Jako trzeci na mecie pojawił się Niemiec Andre Greipel, jednak różnice zarejestrowała tylko fotokomórka na mecie – w statystykach panowie mieli dokładnie te same czasy.
I tak zakończyła się moja kolarska przygoda ze Skodą. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że była to najciekawsza impreza sportowa, w jakiej przyszło mi brać udział. Poziom zorganizowania Tour de France jest kompletnym przeciwieństwem mojego prywatnego zdania o Francuzach. Zderzenie dwóch, pozornie nienawidzących się światów – rowerów i samochodów, okazuje się nie tylko możliwe, ale i potrzebne. Bez wozów technicznych nic by się nie udało, połowa zawodników mogłaby nie dotrzeć do mety. Udział Skody w Tour de France to nie tylko zielone koszulki i kolorowe bannery. Czeskie auta są bardzo ważnym ogniwem najsłynniejszego wyścigu kolarskiego na świecie. I choć o nich się nie mówi, są tam każdego dnia. Pomagają i trąbią wesołe melodyjki.