Pani Ewa przez lata z poświęceniem opiekowała się pacjentami w łódzkich szpitalach. Za ciężką pracę zapłaciła rozległym zawałem serca, który przeszła w 2015 roku. Wtedy ledwo ją odratowano.
1 listopada tego roku znów poczuła się bardzo źle. Miała duszności i bóle w klatce piersiowej promieniujące do barku. Jej wieloletni partner, Grzegorz Małgorzaciak (41 l.) zadzwonił więc po karetkę. W związku z tym, że para mieszka w połowie drogi między Łodzią a Piotrkowem Trybunalskim, pani Ewa została przetransportowana do szpitala w tym ostatnim mieście.
Trafiła na SOR, gdzie pobrano jej wymaz w kierunku koronawirusa i przeprowadzono badania, po których odesłano ją do domu. - Kazano czekać mamie na wynik testu na COVID-19 – mówi córka zmarłej Aleksandra (26 l.). - Dopiero po ich otrzymaniu miała zostać przyjęta na oddział. Tymczasem ona już wtedy wymagała pilnej pomocy. Miała zrobione badania poziomu troponiny, która wskazuje na nieprawidłowości w pracy serca. Norma przekroczona była dwukrotnie.
Po powrocie do domu kobieta cały czas się źle czuła. 3 listopada było już tak fatalnie, że znów trzeba było wezwać karetkę. Niestety zanim przyjechała pani Ewa już nie żyła. Zmarła z powodu zatrzymania akcji serca. Tego samego dnia okazało się, że wynik testu na koronawirusa jest negatywny.
- Mamy ogromny żal do szpitala, bo gdyby ją zostawili i nie kazali czekać na wynik testu, być może by żyła – mówi pan Grzegorz.
Bartłomiej Kaźmierczak, rzecznik prasowy szpitala w Piotrkowie mówi, że stan chorej w dniu 1 listopada nie kwalifikował jej do pilnego przyjęcia. – Wynik testu nie jest warunkiem przyjęcia do szpitala – dodaje. – Mamy łóżka izolacyjne dla takich pacjentów. Nie jestem jednak w stanie podać informacji, czy tego akurat dnia były wolne.
Kontrolę w sprawie śmierci wszczął już Narodowy Fundusz Zdrowia. Sprawą ma też zająć się prokuratura.