Pani Ewa pracowała jako pielęgniarka od blisko 25 lat. Jak podkreślają jej bliscy wykonywała swój zawód z oddaniem jeszcze na kilka dni przed swoją śmiercią. Nawet w tak trudnym czasie epidemii dbała o pacjentów nie obawiając się „covidowych” przypadków. Ratowała ludzkie życie, mimo że sama była w grupie ryzyka.
48-latka zmagała się bowiem z problemami kardiologicznymi. W 2015 roku pani Ewa przeszła rozległy zawał z zatrzymaniem akcji serca. Więc, kiedy kilkanaście dni temu, 1 listopada źle się poczuła – bolała ją lewa ręka, miała duszności i bóle w klatce piersiowej - nie zawahała się zadzwonić po karetkę.
CZYTAJ: Koronawirus: Liczba pacjentów w bełchatowskich IZOLATORIACH SZOKUJE! Na 600 miejsc zajętych jest?
Zespół pogotowia ratunkowego pojawił się bardzo sprawnie, po 16-tej, 1 listopada pani Ewa trafiła na SOR Samodzielnego Szpitala Wojewódzkiego im. Mikołaja Kopernika w Piotrkowie Trybunalskim, została z niego wypisana po 22-ej.
- Pacjentka została przyjęta, przebadana, miała konsultację kardiologiczną. Z racji, że kobieta była obarczona wieloma chorobami, miała przeprowadzoną dość dogłębną analizę kardiologiczną trwającą ok. 6 godzin. Lekarz prowadzący tę pacjentkę nie zdiagnozował u niej stanu zagrażającego życiu. Był to stan, który jak najbardziej kwalifikował ją do hospitalizacji, natomiast nie był to przypadek pilny – wyjaśnia nam Bartłomiej Kaźmierczak, rzecznik Samodzielnego Szpitala Wojewódzkiego im. Mikołaja Kopernika w Piotrkowie Trybunalskim.
Odmiennego zdania jest rodzina pani Ewy, która uważa, że 48-latka nie powinna zostać w takim stanie wypuszczona ze szpitala, a procedury związane z koronawirusem i długi czas oczekiwania na wymaz wpłynęły na tragiczny przebieg całego zdarzenia.
- Błędem lekarzy było to, że pozwolili mamę wypisać ze szpitala, gdzie tak jak mówiłam to badanie, które miała zrobione w szpitalu pokazywało, że była w trakcie zawału. Współczynnik troponiny ciągle rósł, co sugeruje, że jej stan się nie polepszał. Ona nie powinna wrócić do domu – mówi dla tvn24 Aleksandra Osieczkowska, córka zmarłej Pani Ewy. - Gdyby nie to, że był taki długi czas oczekiwania ten wynik (wymaz w kierunku COVID-19 - przypis red.) być może wcześniej pojechałaby do szpitala, bo tak jak wiemy, mama dostała wynik negatywny. Już czekała, żeby tylko pojechać do tego szpitala, może godzina wcześniej, może dwie i wszystko byłoby w porządku.
Bartłomiej Kaźmierczak zaprzecza, jakoby o decyzji lekarzy z piotrkowskiego szpitala decydował wynik wymazu w kierunku koronawirusa.
CZYTAJ: Strażak jak medyk? Kiedy karetki NIE NADĄŻAJĄ, do pomocy wysyłane są wozy strażackie!
- Chciałbym przede wszystkim bardzo wyraźnie zdementować zależność między otrzymaniem wyniku w kierunku koronawirusa, a przyjęciem do szpitala. Posiadamy w naszej placówce łóżka izolacyjne i gdyby był stan zagrażający zdrowiu lub życiu, lekarz może przyjąć pacjenta bez wyniku wymazu - wyjaśnia naszej redakcji Kaźmierczak i dodaje, co działo się feralnego dnia, w którym Pani Ewa zmarła. - Rano, 3 listopada do pacjentki dwukrotnie dzwonił lekarz, kobieta nie odebrała telefonu. Oddzwoniła około godziny 11-tej, wówczas rozmawiała z pielęgniarką z oddziału kardiologicznego. Została jej przekazana informacja o negatywnym wyniku testu. Pacjentka ucieszyła się z tego i potwierdziła swoją obecność na planowaną wizytę w szpitalu. Ani wcześniej, w poniedziałek, 2 listopada, ani podczas tej rozmowy nie zgłaszała pielęgniarce żadnych dolegliwości – dodaje rzecznik.
Jak podkreśla partner zmarłej Pani Ewy, analizując ostatnie połączenia w telefonie 48-latki widać, że kilka minut po 12-tej kobieta dzwoniła po pomoc na 112, ponowiła ten telefon do pogotowia kilkanaście minut po 12-tej. Według relacji rodziny karetka dojechała praktycznie po godzinie, około 12.55. Zespół ratownictwa medycznego rozpoczął akcję reanimacji, ale bezskutecznie. Po 13.30 stwierdzono zgon.
Rodzina pani Ewy podkreśla, że kobieta na wynik koronawirusa się doczekała, ale na pomoc już nie. Najbliżsi 48-latki dodają, że ich zdaniem na tragiczny finał złożyło się kilka czynników. Zdaniem córki pani Ewy, która rozmawiała z dziennikarką radia Łódź, zawiniło kilka stron. Zarówno szpital, który wypisał jej mamę i karetka, która nie dojechała na czas i wymaz, na którego wynik czekano dwa dni.
Rodzina nie wyklucza złożenia zawiadomienia w sprawie śmierci pani Ewy do prokuratury. Sprawę ma tez zbadać łódzki oddział Narodowego Funduszu Zdrowia. Anna Leder, rzeczniczka NFZ-tu podkreśla jednak, że nie może dziś do sprawy się jednoznacznie odnieść, bo dowiedziała się od niej z mediów.
- Rodzina zmarłej kobiety niczego nie zgłosiła się do NFZ-tu. My w tej chwili (piątek, 13 listopada – przypis red.) mamy jedynie informacje z mediów. Wydział kontroli będą prowadzili postępowanie wyjaśniające - powiedziała naszej redakcji Anna Leder.