I pomyśleć, że od czasu kiedy państwo Kowalscy (prosili nas o zmianę nazwiska) wyjechali na wycieczkę swych marzeń, do Tajlandii, minęło sto dni.
Miejscowe zabytki zabytkami, plaże plażami, ale pan Jacek postanowił sobie, że z tej eskapady przywiezie prawdziwy kulinarny rarytas, różowe tajskie jajka.
Po długich poszukiwaniach na jednym z targowisk w Bangkoku wypatrzył w końcu kobietę, która na swym straganie takowe miała. I tu pytanie, dlaczego międzyrzeczanina tak zafascynował tajski specjał?
Otóż, jak wyczytał, na południu Tajlandii hodowane są kury, które znoszą...różowe jajka. Później są one wkładane do mieszkanki gliny, popiołu, soli, wapna palonego i łusek ryżu. W takiej gliniance przebywają co najmniej kilka tygodni, a nawet miesięcy.
Po tym czasie żółtko nabiera brązowej, a nawet ciemno zielonkawej barwy, a z białka wytwarza się ciemnobrązowa galaretka. Brrr...
Kowalscy w specjalnym pudełku takie jaja kilkanaście tysięcy kilometrów przewieźli. I dziś skorupka różowego jajeczka pękła na ich świątecznym stole. Gospodarz domu z namaszczeniem obierał skorupkę, aby dotrzeć do białka.
- Jacek, naprawdę jest zielone - zakrzyknęła pani Joanna patrząc na wnętrze tajskiego nabiału. Kiedy jajko zostało już w całości obrane spoczęło na talerzyku.
Wtedy pan Jacek chwycił nóż i przeciął jajo na pół. I znowu małżonka nie oparła się emocjom, no może trochę innym niż przed chwilą, bo żółtko było ciemnobrązową galaretą, przypominającą... no lepiej nie myśleć co.
I w tym momencie nastąpił szczyt trwającej od ponad stu dni jajecznej przygody Kowalskich.
Gospodarz przeciął jajko, chwycił jedną połówkę, pani Joasia drugą i drżąc z niepewności co ich czeka, ze słowami ,,pół mnie a pół Tobie'' skonsumowali azjatycki specjał. I co?
Oboje po chwili mlasnęli i jakby powiedziała pierwsza kucharka telewizji Ewa Wachowicz ,,mniam, mniam, pycha''.
Tajskie jajko w smaku przypominało bowiem te... kupione na międzyrzeckim Manhattanie! Po prostu smakowało znakomicie, a konkretnie jak jajo prosto od chłopa. Polskiego chłopa.