To była czarna niedziela w historii Pszczewa w pow. międzyrzeckim. 3 grudnia 2018 r. przed południem. Najpierw pojawiły się płomienie w położonym na obrzeżach wsi folwarku. Szybko rozprzestrzeniający się pożar strawił część budynków gospodarczych. Straty wyliczono później na kilkaset tysięcy złotych. Nikt nie ucierpiał.
Jeszcze nie przebrzmiały echa strażackich syren, gdy ogień pojawił się po drugiej stronie wsi. Płonął budynek mieszkalny. Spłonął prawie doszczętnie. Ewakuowano kilkanaście osób. Znaleźli schronienie u bliskich, albo w lokalach przygotowanych przez gminę. Pan Aleksander wraz z żoną zamieszkał w udostępnionym przez gminę lokalu. - Wójt się spisał i nie narzekamy - mówi.
Następnego dnia po pożarze strażacy zabezpieczyli budynek. Wkrótce przystąpiono do remontu, który cały czas trwa, bo obiekt trzeba restaurować prawie od zera.
Tymczasem, choć od pożaru minął ponad rok byłych mieszkańców nadal gnębi pytanie, jak mogło dojść to dramatu. Kto lub co przyczyniło się do ich tułaczki?
Jeszcze następnego dnia po pożarze w rozmowie z reporterem ,,SE'' kilkoro pszczewian z ul. międzychodzkiej mówiło wprost, że to było podpalenie. Wkrótce podano oficjalną przyczynę. Miało nim być spięcie instalacji elektrycznej.
Tyle, że nikt z byłych mieszkańców, przynajmniej tych z którymi rozmawialiśmy w taką przyczynę nie wierzy. Na parterze budynku mieszkał mężczyzna, któremu zarzucano podpalenie jednego z lokali gastronomicznych i gospodarstwa we wsi. Jak podkreślają nasi rozmówcy, ciągle pijany sąsiad nie raz odgrażał się, że domostwo spali.
Po pożarze natychmiast z Pszczewa wybył. Ponoć gdzieś pod Nowy Tomyśl. No i formalnie przyczyną pożaru pozostaje spięcie instalacji. Tymczasem pszczewianie wiedzą swoje.
- Jeżeli mamy do czynienia ze zwarciem, to światło natychmiast gaśnie, tymczasem podczas pożaru, płomienie już buchały, a światło jeszcze się paliło - wspomina pan Aleksander. - No, ale było minęło, teraz z utęsknieniem czekamy na moment, kiedy wrócimy naszych mieszkań.