Ogień pojawił się około godz. 8:30 w sklepie "Żabka" znajdującym się na parterze budynku. W pomieszczeniach żłobka nastąpiło duże zadymienie. Pracownicy placówki wraz z dziećmi ewakuowali się jeszcze przed przyjazdem straży pożarnej.
- Panie z kuchni zauważyły dym i przybiegły do mnie - mówi "Super Expressowi" Katarzyna Surman, zastępca dyrektora żłobka "Smyk". - Podjęłam szybką decyzję o ewakuacji. 3 dzwonki, żeby panie wiedziały co się dzieje, następnie rozbiegłyśmy się po salach, żeby pomóc w ewakuacji dzieci. Przy pomocy przechodniów udało nam się ewakuować dzieci do klubu osiedlowego. Było strasznie dużo dymu, który się szybko rozprzestrzenił po budynku. Cały pożar zaczął się w "Żabce" pod nami.
Poszkodowana została pracownica sklepu, w którym doszło do wybuchu pożaru. Kobieta próbowała samodzielnie ugasić ogień.
Na miejscu pracowało sześć zastępów straży pożarnej.
Opiekunowie wraz z maluchami znaleźli schronienie w pobliskim klubie osiedlowym i aptece. Rodzice zostali powiadomieni telefonicznie o możliwości odbioru dzieci.
- Panie podczas ewakuacji są zobowiązane do zabrania dzienników, gdzie mamy numery telefonów do rodziców, dzięki temu panie obdzwoniły wszystkich - dodaje Katarzyna Surman.
- Pomieszczenia żłobka są zadymione, nic tam na szczęście się nie zapaliło - mówi zastępca prezydenta Koszalina Przemysław Krzyżanowski. - Będziemy sprawdzać wszystkie instalacje, które tutaj są, przede wszystkim instalację elektryczną, żeby stwierdzić czy będzie można tutaj dzieci wprowadzić.
Wiceprezydent zaapelował również do rodziców, by w najbliższych dniach nie przyprowadzać dzieci do żłobka.
- Z tego względu że teraz trzeba wietrzyć te pomieszczenia, prosimy o to, żeby do żłobka jutro, a jeżeli jest to możliwe również w piątek nie przyprowadzać dzieci - dodaje Przemysław Krzyżanowski. - Dla rodziców, którzy z różnych względów będą mieli kłopot z opieką nad dziećmi, przygotowujemy miejsca w innych koszalińskich przedszkolach.
Poza ewakuowanymi pracownikami żłobka i maluchami, chwile grozy przeżyli również rodzice.
- Nie mogli się do mnie dodzwonić, dostałam telefon od siostry - mówi Katarzyna Hańczuk, mama 1,5-rocznego chłopca. - Mieszkam dość daleko, ale dotarłam tutaj błyskawicznie. Ręce mi się do teraz trzęsą ze zdenerwowania - dodaje kobieta.