Sprawa Inkasenta to jedna z najbardziej tajemniczych zagadek kryminalnych w Małopolsce. Seria zabójstw dokonanych 30 lat temu była przyczyną psychozy strachu, mieszkańcy wręcz bali się otwierać drzwi nieznajomym osobom. Wszystko zaczęło się w czerwcu 1994 r. w Łapczycy. W parterowym domku zastrzelona została kobieta oraz jej 7-letni syn Dominik. Kilka godzin wcześniej drzwi zabójcy otworzył drugi z synów kobiety Sebastian. Wówczas nieznajomy mężczyzna spłoszył się i zrezygnował z wejścia do środka, tłumacząc się pomyłką. Prawdopodobnie spodziewał się, że w domu zastanie tylko kobietę. Niestety wrócił i dopuścił się potwornego czynu. Z pistoletu walther kal. 6,35 mm zastrzelił bezbronną kobietę oraz jej dziecko (starszego syna, 9-letniego Sebastiana nie było wówczas w domu), a na stole porozkładał rachunki za prąd. To wkrótce stało się jego znakiem rozpoznawczym i spowodowało nadanie mu przydomka "Inkasent". Morderca działał zresztą bardzo metodycznie, według określonego schematu. Grasował wzdłuż trasy E 40 Rzeszów-Katowice, wybierał podobne do siebie domy i zawsze używał tego samego pistoletu. Prawdopodobnie szukał domów zamieszkiwanych przez samotne kobiety, lecz w tym zakresie popełniał błędy i natykał się na innych domowników.
24 listopada 1994 r. w Pilźnie (obecnie województwo podkarpackie, wówczas należące do nieistniejącego już woj. tarnowskiego) drzwi Inkasentowi otworzyła 60-letnia kobieta. Zginęła od strzałów w głowę. Była wówczas sama w domu, lecz wkrótce pojawił się jej mąż. Zbrodniarz zabił również jego. Na stole znowu pojawiły się rachunki za prąd. 5 grudnia 1994 r. w Morawicy pod Krakowem zastrzelono kolejną kobietę. Zwłoki odkrył jej syn. Przyszedł rano i zobaczył światło palące się w domu. Nikt mu jednak nie otwierał. Gdy wyważył drzwi i wszedł do środka zobaczył martwą matkę i rachunki za prąd rozłożone na stole. Kobieta zginęła w wyniku kilkukrotnego postrzału.
- Inkasent za każdym razem zabierał klucze z mieszkań, zamykał je za sobą i odchodził niezauważony. Wszyscy świadkowie, jakich udało się ustalić, widzieli go przed zabójstwem, nigdy po. Domki, w których napadł na samotne, w jego przekonaniu, kobiety, znajdowały się przy trasie E-40 Rzeszów - Katowice i były identyczne pod względem architektonicznym. Po zastrzeleniu kobiet i przypadkowo napotkanych domowników morderca przez dłuższy czas pozostawał w pomieszczeniach. Czy napawał się swoim dziełem? Tak twierdzą policjanci na podstawie analiz sporządzonych przez speców od portretów psychologicznych seryjnych zabójców. Czy też może szukał pieniędzy lub kosztowności? - opisuje sprawę Inkasenta policja.
Polecany artykuł:
Co kierowało Inkasentem?
Po zabójstwie w Pilźnie sprawę inkasenta przejęła specjalnie utworzona grupa funkcjonariuszy Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie. Sytuacja była coraz bardziej nerwowa, a po latach mundurowi sami przyznali, że wywierano na nich naciski, by jak najszybciej znaleźli sprawcę. To odbiło się na jakości postępowania. Niestety w jego trakcie popełniono błędy rzutujące na ocenę materiału dowodowego przez sąd.
Ekspert z zakresu kryminalistyki prof. Tadeusz Hanausek, kierownik Katedry Kryminalistyki UJ, wyraził opinię, że motywem działania Inkasenta mogły być trudne relacje z kobietami. Cechą charakterystyczną zabójcy były też nienaturalnie duże stopy w stosunku do zupełnie przeciętnego lub nawet niskiego wzrostu. Uwagę zwracał też wykorzystywany przez służby mundurowe pistolet walther i bardzo sprawne posługiwanie się nim przez sprawcę. Na podstawie między innymi tych poszlak zatrzymany został były milicjant Wojciech B.
- W maju 1996 r. zadzwoniła kobieta. Jej spokojny, rzeczowy, nagrywający się na automatyczną sekretarkę głos oraz rozsądna argumentacja sprawiły, że siedzący przy telefonie policjant sięgnął po słuchawkę. Kobieta podała imię i nazwisko mężczyzny z Katowic (Wojciech B.), który idealnie pasował do prezentowanych w prasie portretów pamięciowych i cech: duże stopy przy stosunkowo niskim wzroście, kłopoty z żoną, pracował jako ochroniarz (czapka), a wcześniej był milicjantem na Podhalu. Notatka z rozmowy telefonicznej została sporządzona kilka dni później z datą wsteczną. Wykorzystała to przed sądem obrona, sugerując preparowanie dowodów. Wojciech B. rozwiódł się z żoną i nie mieszkał już w Katowicach. Zatrzymano go w Szczecinie podczas przekraczania granicy. Z jego mieszkania zabrano wszystkie buty. Miały rozmiar 44,5 i 45. Ślady linii papilarnych zatrzymanego nie pasowały do zebranych na miejscach zbrodni. Nie było więc żadnych dowodów przeciw niemu. Został zwolniony. Dopiero po dwóch tygodniach ekspertyza śladów zapachowych wskazała, że zabójcą może być jednak Wojciech B. Kiedy stawił się na wezwanie do komendy, został rozpoznany przez świadków - opisuje policja.
Przeczytaj: Straszliwy wypadek przerwał życie młodego policjanta. "Wyróżniał się odwagą i zdecydowaniem"
Uniewinnienie
Proces Wojciecha B. rozpoczął się pod koniec 1997 r. w Krakowie. Mężczyzna został uniewinniony, a mundurowi po latach nie mają wątpliwości, że to jedna z największych kompromitacji organów ściągania. Popełniono błędy między innymi przy zabezpieczaniu śladów zapachowych. Na sali sądowej świadkowie nie rozpoznali Wojciecha B., a w dodatku oskarżony przedstawił alibi na czas pierwszego zabójstwa w Łapczycy (choć kwestionowane przez oskarżyciela). Jeden z najlepszych adwokatów w Polsce prof. Jan Widacki nie miał problemu, żeby podważyć argumenty użyte przez prokuraturę. Sprawa Inkasenta pozostaje więc nierozwiązana do dzisiaj.
- Ślady zapachowe Wojciecha B. oraz osób dobranych do porównania były źle zabezpieczone. Około 300 wcześniejszych ekspertyz nadawało się jedynie do kosza na śmieci. Nie przeprowadzono też próby na atrakcyjność zapachową podejrzanego. Dopiero w sądzie udowodniono, że jego zapach jest atraktantem – bez względu na okoliczności pies przy każdej ekspertyzie wskazywał na oskarżonego - czytamy w policyjnym magazynie "Policja 997".
Epilog
Wojciech B. po uniewinnieniu zażądał odszkodowania. W lipcu 2004 roku sąd przyznał mu kwotę 74,5 tys. zł za 31 miesięcy bezpodstawnie spędzonych w areszcie. Wcześniej wybrał się na pielgrzymkę do Lichenia, co przypadkowo stało się dla niego okazją do dodatkowego skompromitowania oskarżających go organów ścigania.
- Wojciech B. po uniewinnieniu, w kwietniu 1999 r., udał się na pielgrzymkę do Lichenia. Tam przypadkowo spotkał sobowtóra prokuratora Zbigniewa Gorszczyka prowadzącego sprawę przeciw niemu. Zrobił sobie z nim zdjęcie, które później mecenas Widacki pokazał w sądzie apelacyjnym. Z punktu procesowego nie miało to znaczenia, ale wywarło wrażenie na sędziach. Wojciech B. mógł być tak samo bardzo podobny do prawdziwego zabójcy, jak prokurator do pielgrzyma - opisuje policja.
Źródło: Magazyn "Policja 997"