Właśnie tak zaczyna się niezwykła historia opisana przez Krakowskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami na Facebooku. Pracownicy przez blisko sześć godzin próbowali uwolnić niesfornego kota, który w błyskawicznym tempie przemieszczał się pomiędzy samochodami i za nic w świecie nie chciał z nikim współpracować. Koniecznie przeczytajcie tę historię!
Na samym początku wydawało się, że pójdzie szybko – ktoś usłyszał kocie miauczenie dobiegające gdzieś z czeluści podwozia samochodu. Ale - zanim A. nadjechał – kocię zdążyło zmienić miejsce pobytu na… podwozie innego auta. Na szczęście mili ludzie z IKEA ogłosili, ze szukają kierowcy pojazdu i pojawiła się pani, która natychmiast otworzyła maskę tylko po to, żeby A. i chłopak z ochrony mogli stwierdzić z całą pewnością, że kota wyciągnąć absolutnie się nie da.
Na próżno podsuwano mu jedzonko, na próżno odzywano się doń miło i czule - kicia stwierdziła, że nie wyjdzie i trwała w swoim uporze aż do chwili odpalenia silnika. Na taki afront zareagowała natychmiast – zgrabnymi ruchami zmieniła lokal – tym razem wpakowała się pod samochód schroniska.
- Dobra nasza - pomyślał A. – przynajmniej samochód właściwy! Ale kotów wszak nie wozi się gdzieś w podwoziu. Jesteśmy zdecydowanymi zwolennikami kocich podróży odbywanych w transporterze umieszczonym we wnętrzu pojazdu.
Zabawa ruszyła więc od nowa – pan z ochrony legł pod pojazdem i nawoływał kota (okazało się zresztą, że ma wybitny talent językowy – na prawie każde jego miauknięcie następowała odpowiedź w podobnej tonacji ze strony podwozia!), a A. czaił się z podbierakiem w oczekiwaniu na to, że kicia może raczy wyjść z czeluści na bruk. Był nawet taki moment, kiedy maluch był już prawie na wyciągnięcie ręki – okazało się wszakże, że i pan z ochrony i A. cierpią na niedorozwój rąk – niby wszystko w porządku, ale ciągle brakowało im tak gdzieś około metra - człowiek jednak doskonały nie jest.
Tutaj nastąpiło załamanie całej akcji – pan z ochrony został wezwany do jakiegoś ważnego zajęcia a A. został pod samochodem sam. Na leżąco wezwał więc wsparcie. Wsparcie w postaci…A. (nie, to nie było alter ego tylko kolega z pracy) nadjechało. Dwóch A. zajrzało pod maskę, skąd bystrym oczkiem zerkała na nich mała bura cholera – i znów nastąpiły próby łapania stworzonka, stworzonko jednak nadal złapać się dać nie chciało. Wkrótce A. przyjezdny został wezwany na następną interwencję - potrącony zwierzak zawsze ma priorytet.
A. został znowu sam zastanawiając się, czy już na wieki pisane mu będzie leżenie pod tym autem Szczęśliwie nadjechały kolejne posiłki – koleżanka B. i kolega K. Nareszcie można się było zabrać do roboty! B. wprawdzie sugerowała, że kociaka może już dawno nie być, A. jednak był pewien, że zauważyłby ewentualną rejteradę zwierzaka i udowodnił przybyłym kocią obecność puściwszy z telefonu kocie miauczenie – na które natychmiast usłyszano lekko już rozpaczliwy odzew z głębi samochodowych bebeszków.
No i się zaczęło - samochód został podniesiony na lewarku i sprawnie pozbawiono go jednego koła. Kicia zaś postanowiła udzielić kilku kolejnych sekundowych audiencji wizualnych – raz pokazywała się w jednym kątku, raz w drugim, za nic jednak nie chciała współpracować, a podsuwane jej jedzonko pałaszowała nie opuszczając kryjówki.
Kiedy cała ekipa zaczęła już powoli tracić wiarę w powodzenie akcji na scenie pojawiły się kolejne postacie: dwie przesympatyczne panie z ochrony i dwóch panów z pionu technicznego. Szybko rozdzielono role, akcja ruszyła z nową energią i…. udało się!!! W końcu wszyscy mogli zobaczyć śliczne, małe, kocie stworzonko– maleństwo groźnie ofukało i obmiauczało wszystkich po czym udało się do schroniska w sposób godziwy – w transporterku i bezpieczne.
Kocie dziecko dostało na imię Paszkocik, bo… kocik i na paszę się skusił, poza tym wykazało się inteligencją i sprytem, które przez sześć bitych godzin pozwalały mu wodzić za nos próbujących go złapać dorosłych uczestników dramatu.
Polecany artykuł: