Śmiertelny wypadek pod Oświęcimiem. Ofiarom zepsuło się auto, wypożyczyły następne i zginęły
- Tutaj jest jak na cmentarzu - mówi w rozmowie z "Faktem" mieszkaniec Harmęży pod Oświęcimiem, gdzie zginął 17-letni Adam H. i jego dwóch kolegów. Chłopak wraz z 23-letnim Szymonem P. i 21-letnim Mikołajem M. wracali do rodzinnej Woli pod Pszczyną, jako że brali w piątek, 11 sierpnia, udział w zlocie tuningowanych aut w Katowicach. Specjalnie na tę okazję wypożyczyli pojazd, który się jednak zepsuł. Znajoma 21-latka, która rozmawiała z nim przed wyjazdem, powiedziała mu, że to znak i żeby nie jechali. Kilka godzin później całej trójce udało się jednak wypożyczyć żółtego renaulta megane'a, z silnikiem o mocy 320 koni mechanicznych. W związku z tym wyruszyli do Katowic, ale nie wrócili już do domów. W nocy z piątku na sobotę, 12 sierpnia, ok. godz. 4, ich samochód wypadł z jezdni na łuku drogi, zahaczając jeszcze o linie energetyczne, po czym uderzył w słup i wylądował na dachu. 17-, 21- i 23-latek zginęli na miejscu. Jeszcze kilkanaście minut przed zdarzeniem wszyscy jedli hot dogi na pobliskiej stacji benzynowej, a Mikołaj zdążył jeszcze wysłać koleżance SMS-a, pytając, gdzie jest...
- Oni mieli pasję. Lubili majsterkować przy samochodach. Nie stać było ich na drogie tuningowane auta, to Szymon co jakiś czas wypożyczał takie auto z wypożyczalni. Tak też zrobił w piątek - mówi "Faktowi" kobieta.
Matka Adama położyła się na drodze
Jak informuje "Fakt", na miejscu wypadku pojawiają się coraz to nowe znicze, które przywożą głównie młodzi ludzie, znajomi ofiar tragedii w Harmężach. Wszyscy kreślą znak krzyża, modlą się, płaczą, ale jeszcze większą rozpacz przeżywają bliscy zmarłych. Drogę, gdzie zginęli, odwiedziła m.in. matka Adama. Kobieta położyła się na zakrwawionym jeszcze asfalcie i przytulała się do drogi, powtarzając: "Adaś, Adaś". Spędziła tak dłuższą chwilę, ale w końcu razem z towarzyszącymi jej osobami odmówiła modlitwę i odjechała.