Na facebookowym profilu Krakowskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami pojawiła się dziś niezwykła i wciągająca historia jednej z interwencji, której zakończenie może wprawić w prawdziwe osłupienie.
Czytaj też: Kraków: Przełom?! Trzy masowe punkty szczepień przeciw koronawirusowi
Trzymająca w napięciu relacja inspektora Krakowskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, który został wezwany na miejsce: – Przyjedźcie i go zabierzcie! – w głosie dzwoniącej kobiety brzmi desperacja. – Ale kogo, proszę pani? – pytam – Tego stwora!!! Od dwóch dni siedzi na drzewie naprzeciwko bloku! Ludzie okien nie otwierają, bo się boją, że im to do domu wejdzie! – Ale co to jest, proszę pani? Może jakiś chory drapieżny ptak? – próbuję naprowadzić kobietę, w której głosie zdaje się rosnąć histeria. – Nie! To nie jest ptak! – A jak to coś wygląda? – dopytuję, bo chciałbym wiedzieć, czego się spodziewać. – Jest brązowe, siedzi na drzewie i to jest ten… noooo, ten.. lagun! – pani wykrzykuje zadowolona, że nareszcie przypomniała sobie właściwe słowo. Z trudem utrzymuję powagę. Lagun? Co to może być…? Może legwan? Rzucam okiem na kalendarz, ale dziś nie jest pierwszy kwietnia. – Tak, legwan! Siedzi tu od dwóch dni i wszyscy się go boją! To kiedy po niego przyjedziecie? – wizja ratunku wyraźnie wpływa na zanik histerii, zaś wzrost – entuzjazmu. Któżby się wszak nie cieszył wizytą dziarskich i dzielnych inspektorów – pogromców legwanów, późnych wnuków świętego Jerzego i szewczyka Dratewki…? Dopytuję jeszcze o dokładny adres i proszę panią o telefon kontaktowy, ale w tyle głowy kołacze mi nadal podejrzenie, że może to jednak spóźniony prima aprilis.? Skąd by się wziął legwan na krakowskim osiedlu? W dzień – jednak – dość chłodny mimo kalendarzowej wiosny? Lata pracy inspektorskiej nauczyły mnie jednak, że są ludzie skłonni w dowolny sposób pozbyć się każdego zwierzęcia, które sprawia jakiś kłopot. Albo się zwyczajnie znudzi. Mieliśmy wrzuconego na podwórko wieczorem starego jorka, ciężko chorego kota zostawionego w zamkniętym transporterze w wiacie śmietnikowej zimą, szczurki i chomiki z klateczką wyrzucone do śmieci, nawet rybki w ulicznym kuble…. Może ktoś wyrzucił legwana, ciekawe tylko jak ten stwór się czuje po dwóch nocach w minusowej temperaturze? Może siedzi na tym drzewie i się nie rusza, bo po prostu umarł.
Czytaj też: Śniegi i mrozy zgotują nam pogodowy KOSZMAR! Gdzie będzie NAJGORZEJ? Prognoza szokuje
Jedziemy z koleżanką inspektorką i niezwykle starannie przeglądamy krzaczory za blokiem, którego adres nam podano. Nie znajdujemy legwana. Ani laguna. Dzwonimy do pani zgłaszającej. Miło czasem usłyszeć, jak ktoś się cieszy z naszego przyjazdu: – Jesteście na miejscu? Jak to dobrze! Dopytuję panią, czy legwan nadal siedzi tam, gdzie siedział. Okazuje się, że siedzi nadal, tak mniej więcej w połowie długości bloku „na tym, co kwitnie w maju” – precyzuje kobieta, ale nazwy drzewa czy krzewu przypomnieć sobie nie może. W maju kwitnie prawie wszystko, ale obstawiamy, że o bez chodzi (wiecie: „To był maj/ pachniała Saska Kępa/ szalonym, zielonym bzeeeeem”) i wybieramy się na poszukiwania. Rozglądamy się bacznie szukając pozamykanych ze strachu przed potworem okien. Okna jednak pootwierane – czyżby lagun zniknął? A może ludzie po prostu nie zdają sobie sprawy ze straszliwego, czyhającego na nich niebezpieczeństwa…? Rozglądamy się, rozglądamy i nagle…. Nagle…. Jest, mamy go! Brązowy stwór siedzi na gałęzi bzu, bez rośnie mniej więcej w połowie długości bloku, stwór siedzi i się nie rusza – dokładnie tak, jak opisała nam pani zgłaszająca. Jego brązowa skóra pobłyskuje w słońcu, choć gdzieniegdzie widać jakieś zmatowienia. Przyglądamy się dokładniej – biedak nie ma nóg ani głowy. Już wiemy, że stworowi, legwanowi, a raczej jednak – lagunowi pomóc nie jesteśmy w stanie. Trudno bowiem pomóc czemuś, co zostało wcześniej upieczone, bynajmniej nie w promieniach słonecznych. Trudno bowiem pomóc czemuś na widok czego prawie zwala nas z nóg… atak śmiechu. Owym tajemniczym lagunem – legwanem okazał się bowiem… croissant, rogalik z ciasta francuskiego. Wyleciał zapewne z któregoś okna (niech zgadnę: dla ptaszków zapewne rzucony, z dobroci serca nie popartej, niestety, jakimkolwiek pomyślunkiem) no i utknęło się biedakowi w rozwidleniu bzowych gałązek. Siedział tam sobie i całkiem ładnie wyglądał, uwalniał wyobraźnię, nabierał cech gadzich, już niemal się ruszał, już się szykował do inwazji, już zaczynał przypominać smocze dziecię, już drżały okoliczne dziewice….