- Szedłem z grupą znajomych, wyjście traktowaliśmy jak rozgrzewkę. W porównaniu do wyższych szczytów, Giewont nie jest bardzo wymagający - mówi ksiądz Jerzy Kozłowski. Okazało się, że na niezbyt "wymagającym" Giewoncie przeżył największy dramat w swoim życiu. Latem, w sierpniu 2019 roku ks. Jerzy wybrał się wtedy na Giewont po raz pierwszy. - Sądziliśmy, że damy radę - wspomina tamtą wyprawę z grupą znajomych. Duchowny w trakcie wyprawy usłyszał lecący niedaleko helikopter TOPR. To jakby zwiastowało nadchodzącą katastrofę. Pogoda także dawała niepokojące znaki. Niebo było mgliste i pochmurne. Potem przyszła burza. Wędrującą grupę księdza Jerzego spotkała na szczycie, przy słynnym krzyżu. - Kiedy usłyszałem dalekie jeszcze grzmoty, zrodził się we mnie duży niepokój - byłem przecież na Giewoncie, w pobliżu metalowego krzyża! - wspomina ks. Jerzy w rozmowie z "Medonetem". - Zacząłem prosić Boga, żeby nic złego nam się nie stało. Rozgrzeszyłem w duchu wszystkich obecnych. Chyba przeczuwałem, że coś może pójść bardzo nie tak - ale mogę to powiedzieć dopiero z dzisiejszej perspektywy.
Piorun jak granat
Pogoda w górach potrafi zmieniać się błyskawicznie. Tak też było feralnego dnia w 2019 r. Zaczęło się od drobnego deszczu, później burza wręcz mknęła w kierunku szczytu Giewontu. Ks. Jerzy wspomina, że w chwili dramatycznych wydarzeń stał blisko cokołu krzyża. Była godz. 13.
Wtedy to po raz pierwszy uderzył piorun. - Mówi się, że to krzyż przyciąga pioruny na Giewont. Ja słyszałem, że dzieje się to raczej dlatego, że skały tej góry są bogate w żelazo - mówi duchowny. Pierwszy piorun trafił w skałę, która wybuchła na skutek wyładowania atmosferyczne. - Jakby trafił w nią granat - opisuje ksiądz. Szczegóły są makabryczne. - Odłamki wbijały się w ciała ludzi. Sam mam na nodze bliznę od uderzenia jednego z nich. Był też mężczyzna, któremu w udo wbił się fragment wielkości piłki do golfa - opowiada ks. Jerzy, cytowany przez "Medonet".
W momencie uderzenia pioruna, ksiądz poczuł nagły, potężny ból. Zupełnie inny niż zazwyczaj. - Straszne uczucie, jakby zawieszenia, ogłuszenia, paraliżu, jak po kopnięciu prądem, ale o wiele mocniejszego - wspomina ks. Jerzy, który mimo zamkniętych powiek w chwili uderzenia, widział jego jasności.
Polecany artykuł:
Przeraźliwy krzyk, piorun zamieniał ubrania w popiół
Świadkowie tamtego zdarzenia relacjonują, że siła uderzenia pioruna była tak ogromna, że niektóre ubrania zamieniały się w popiół. Siła wyładowania powaliła na ziemię kilka osób. Byli ciężko ranni. Mieli urazy głowy i nóg. Skóra na nodze księdza Jerzego była zwęglona. - W wyniku porażenia lewa noga była jakby nieczynna, nie mogłem wykonać nią żadnego ruchu. Tym bardziej nie mogę dziś pojąć, jak udało mi się wtedy wstać - opowiada.
Pogoda w tamtej chwili jakby zwariowała. Gwałtownie spadła temperatura. Z 26 stopni Celsjusza, czyli typowej, letniej temperatury, zrobiło się 8 stopni. To tak jakby w jednej chwili z pogody lipcowej czy sierpniowej przenieść się do października. Rozpętała się burza. Ulewa, wichura i pioruny na niebie. - Słychać było krzyki: czy ktoś żyje? Jesteście cali? - przypomina sobie ks. Jerzy.
Kolejne uderzenia pioruna. Skóra była zwęglona. "Myślałem, że umieram"
Ksiądz zaczął czuć się coraz gorzej. - Całe moje ciało bolało, nie tylko z powodu ran i oparzeń, ale też z wychłodzenia. To była tortura - mówi ks. Jerzy, który wraz z innymi turystami, poszkodowanymi w zdarzeniu, zszedł kilka metrów niżej. Wszyscy leżeli bezradnie na skałach i czekali na pomoc. Zamiast pomocy, powrócił żywioł. Piorun po raz drugi trafił księdza Jerzego. - Uczucie nie było tak silne jak za pierwszym razem. Poczuli je też moi towarzysze, choć nie wiem, czy wszyscy - opowiada kapłan. Niemal w tym samym momencie helikopter z ratownikami TOPR robił obrót wokół szczytu Giewontu. Wydawać by się mogło, że najgorsze jest już za księdzem.
Wtedy w mężczyznę uderzył trzeci piorun. Ks. Jerzy wspomina go jako "najstraszniejszy". Pierwszy miał porazić lewą stronę ciała, trzeci uderzył z prawej strony. Ksiądz miał poparzenia trzeciego stopnia i zwęgloną skórę. Obie nogi znieruchomiały. - Pamiętam jednak, że w tamtych momentach myślałem, że umieram. Wołałem do Pana Boga, żeby mnie ratował - opowiadał ks. Jerzy "Medonetowi".
"Gość z fioletowymi nogami"
Makabryczne zdarzenie na Giewoncie doprowadziło księdza na skraj rozpaczy. - Byłem wykończony, ale całkowicie świadomy. Ten trzeci piorun nie tylko pokiereszował moje ciało, ale też rozłożył psychikę. Chciałem po prostu, żeby Bóg już mnie zabrał, żebym już się nie męczył - wspomina.
Interweniujący ratownik opisał rannego księdza przez krótkofalówkę jako "gościa z dwiema fioletowymi nogami". Ks. Jerzy trafił do szpitala w Zakopanem. Był tam trzy godziny po pierwszym trafieniu piorunem. W zakopiańskim szpitalu spędził znacznie więcej czasu, bo dziewięć dni. Potem duchownego przewieziono do specjalistycznego szpitala w Polanicy Zdroju.
Zniszczony tłuszcz pod skórą
Ksiądz Jerzy miał ogromne szczęście. Okazało się, że nie ma żadnych wewnętrznych obrażeń. Wszystkie narządy pracowały bez zarzutu. Zdiagnozowano pęknięty strop oczodołu (po uderzeniu o skałę przy pierwszym trafieniu). Lewa noga była niemal cała opuchnięta. - Kiedy się ją naciskało, w skórze robiła się dziura, jak w cieście drożdżowym. Bardzo bolało. Doszło też do porażenia nerwu strzałkowego prawej nogi, konsekwencje tego odczuwam do dziś - wymienia ks. Jerzy.
Lekarz powiedzieli poszkodowanemu, że na plecach zniszczony został nawet znajdujący się pod skórą tłuszcz. Potrzebny był przeszczep. - Prostokąty zdrowej tkanki pobrano mi z uda i wszyto w zniszczone miejsca. Wszystko ładnie się przyjęło, choć ślady pozostały. Przy łopatce na przykład mam charakterystyczne wgłębienie - skóra jest tam cieńsza, niż w pozostałych miejscach - wyjaśnia ks. Jerzy
Rehabilitacja trwała tygodniami. Po niej ksiądz wrócił na Giewont
Rehabilitacja po przebytych operacjach trwała ponad dwa miesiące. Szybciej wróciła sprawność w rękach. Zajęło to kilka dni. Nogi wymagały nieustannych ćwiczeń, były praktycznie nieruchome. Ks. Jerzy stopniowo zwiększał ruch, najpierw przez chodzik, potem przez kule i kijki. Szpital opuścił na szczęście o własnych siłach. Minęło wiele tygodni, zanim ksiądz mógł założyć buty. Nie oznacza to jednak, że po uderzeniach pioruna nie ma już śladu. Lewa stopa jest znacznie słabsza od prawej. Rehabilitacja księdza nadal trwa. Ks. Jerzy jest nawet przygotowany na kłopoty z lewą nogą do końca życia.
Wiele osób po takiej traumie już nigdy nie wróciłoby na Giewont. Ks. Jerzy zrobił to, dzięki znajomym. Chciał obejrzeć miejsca, w których trafiły go pioruny. - Chciałem wrócić myślami do tamtych wydarzeń i tym samym przełamać bariery, które we mnie powstały - przyznaje ksiądz. - Nie tylko psychiczne, ale też fizyczne. Nie miałem pewności, czy z nie do końca sprawną nogą, jestem w stanie wspiąć się na szczyt. O dziwo, dałem radę.
Obawy były jednak przez cały czas. Każda większa chmura wywoływała niepokój. Ks. Jerzy do dziś wzdryga się, kiedy słyszy grzmoty. Burzy się nie boi, o ile w jej trakcie przebywa w pomieszczeniu. Dla górskich turystów ma jedną radę - dokładnie sprawdzić pogodę przed wyprawą.