Na Mieczysława domownicy wołali Staszek. Kawaler, zamknięty w sobie, samotnik. Pracował na roli, hodował kury, miał krowę i jałówkę. Wybudował nawet dom, w którym mieszkał samotnie. Kochał swoją ziemię.
- Syn załamał się, gdy gmina uwłaszczyła naszą drogę, która prowadziła przez środek pola, w dodatku ją poszerzyła, zabierając kawałek ziemi - opowiada pani Genowefa. Dodaje, że wtedy postanowili odwołać się do sądu.
- Niestety sąd przyznał rację urzędnikom, uznał zeznania naszych świadków za nieważne - mówi kobieta. To właśnie wtedy jej syn miał się załamać. Wyroku sądu nie uznał, drogę zaorał i zablokował. Poczucie niesprawiedliwości musiało w nim jednak narastać do tego stopnia, że postanowił się spalić pod Sejmem, by zamanifestować poczucie krzywdy.
- Do zdarzenia doszło około godz. 13.45, na ulicy Matejki - mówi „SE” komisarz Robert Szumiata z warszawskiej policji. Mężczyzna przyjechał na rowerze w pobliże Sejmu i zaczął się czymś polewać. Operator monitoringu natychmiast zaalarmował policję. Na miejsce dotarł patrol. Policjanci, którzy zastali płonącego mężczyznę, ruszyli mu na ratunek i kurtkami ugasili ogień. Następnie karetka zawiozła go do wojskowego szpitala przy ul. Szaserów.
To kolejny w ciągu ostatnich trzech lat przypadek samopodpalenia w Warszawie. Przypomnijmy, że 19 października 2017 r. na placu Defilad podpalił się 54-letni Piotr Sz., chemik z Białegostoku. Zostawił po sobie list, w którym ogłosił, że podpalił się w proteście przeciwko polityce rządu. Zmarł 10 dni później w warszawskim szpitalu.
Mieczysław P. ( 48 l.), mieszkaniec powiatu myślenickiego, wyszedł z domu w poniedziałek.
- Nie powiedział, ani gdzie jedzie, ani co zamierza zrobić - łka załamana Genowefa Poznańska (82 l.), mama desperata. Kobiecie nawet przez myśl nie przeszło, co syn zamierza zrobić. - Jeszcze rano z nim rozmawiałam, czułam, że może stać się coś złego - dodaje.