To był zwykły czerwcowy dzień. - Artur już od kilku dni gorzej się czuł. Od dzieciństwa chorował na padaczkę, dzień wcześniej miał atak. W dodatku od wielu lat zmagał się ze schizofrenią. Zażywał jednak leki i bardzo dobrze funkcjonował: pracował, dorabiał jako konserwator, nawet nie był na rencie. Gdy czuł, że ma gorsze samopoczucie wzywaliśmy karetkę. Wtedy zawsze dostawał lek na uspokojenie i był wieziony do szpitala. Po kilkunastu dniach wychodził i życie toczyło się dalej. Byliśmy przekonani, że tak będzie także i tym razem. Niestety tak się nie stało - opowiada "Super Expressowi" Monika Miłoń (46 l.) siostra zmarłego mężczyzny.
Tragedia w Małopolsce. Artur zmarł po trzech tygodniach
Dodaje, że zgrzyt rozpoczął się już w chwili przyjazdu karetki. - Ratownicy mieli pretensje do mamy, że bezpodstawnie wezwała karetkę, potem kazali bratu wsiąść do środka, zapiąć się pasem i odjechali - opowiada pani Monika. Dodaje, że żaden z ratowników nawet nie wysiadł z karetki, a cała interwencja trwała zaledwie 7 minut. - Obaj ratownicy siedzieli z przodu - mówi kobieta.
Rodzina przez cały dzień próbowała skontaktować się z Arturem. Jego telefon milczał. W końcu, zaniepokojona mama pojechała do szpitala. Na miejscu usłyszała straszną informację, że jej syn leży na intensywnej terapii, a jego stan jest krytyczny. Po trzech tygodniach Artur Miłoń zmarł. - To był mój ukochany brat, dobry, pomocny, empatyczny. Był strażakiem OSP, angażował się w lokalne akcje pomocy. Wszyscy go lubili - mówi naszej dziennikarce Monika Miłoń.
Ratownik stanie przed sądem
9 grudnia przed sądem stanie kierownik zespołu ratownictwa medycznego, który miał zadbać o bezpieczny transport pacjenta. - Pan Artur ewidentnie jechał sam w przedziale medycznym, bez jakiegokolwiek nadzoru, od samego początku aż do momentu wyskoczenia; co nie miało prawa mieć miejsca - komentuje wypadek lek. Maja Berezowska, która ponad 34 lata pracowała w Pogotowiu Ratunkowym.
Do sprawy wrócimy na łamach "Super Expressu".