Karwica Mazurska. Dramat na przejeździe kolejowym
Ania C. (3 l.), jej braciszek Dietmar C. junior (6 l.), dziadek Dietmar C. (63 l.), mama Karolina K. (29 l.) i babcia, mama Karoliny – Ewa K. (62 l.). To ofiary straszliwego wypadku, którego nie powinno być. Boczną, ruchliwą drogę w sercu mazurskiego lasu przecina linia kolejowa, po której pędzą pociągi. W tym miejscu poruszają się z prędkością ponad 100 km/h.
63-letni dziadek Ani i Dietmara juniora, doskonały kierowca, od lat mieszkający w Niemczech, właściciel firmy transportowej, siedział za kierownicą małego samochodu. Wjechał na niestrzeżony przejazd, prosto pod nadjeżdżającą lokomotywę. Wszyscy w jednej chwili stracili życie. Pociąg, zanim zatrzymał się, pokonał ponad 700 metrów.
Usłyszałem wielki huk, wybiegłem i zobaczyłem, jak pociąg pcha wrak auta, hamując z całych sił. Pobiegłem tam, a to, co zobaczyłem, przerosło mnie. Wszystko było przesądzone, nikt nie przeżył. Nie mogę spać do dziś.
– wspomina Kazimierz Kaczyński w rozmowie z "Super Expressem", z wyraźną trwogą w głosie.
Nasz rozmówca dodaje, że w miejscu tragedii powinny być zamontowane rogatki albo sygnalizacja. – Gdyby były, może ci ludzie by żyli – mówi zrozpaczony świadek. Zdaniem pana Kazimierza zamontowane, palące się czerwone światła mogłyby ocalić życie rodziny, która z daleka widziałaby migające czerwone światło. A tak kierowca popełnił straszny błąd, który kosztował życie pięciu osób.
Prokuratura wyjaśnia okoliczności wypadku. Wiemy, że maszynista hamował i trąbił przed uderzeniem. Być może kierowca zasłabł, bo widoczność w tym miejscu sięga około kilometra w obie strony. Rodzina jechała do Kolna odwieźć Ewę K., babcię dzieci.