W barczewskiej placówce uczą się małe dzieci, również przedszkolaki od trzeciego roku życia. Jak informuje Gazeta Wyborcza, nie wszystkie wiedziały, że użyte w czasie symulacji "bomby" to petardy hukowe, a w dłoniach przebrani za terrorystów mężczyźni trzymają atrapy, nie prawdziwą broń. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji wybuchła panika. Uczniowie próbowali się schronić, a nawet uciekać na własną rękę. Wszystko wyglądało jak prawdziwy atak. Ubrani w moro "napastnicy" z kominiarkami na głowach i pistoletami w dłoniach wiarygodnie odegrali zaplanowaną scenę.
Akcję symulacyjną przeprowadzili znani w okolicy miłośnicy militariów. Nie wszyscy jednak mieli świadomość, co się szykuje. - Jeden z uczniów uciekł z terenu placówki przez okno - przekazała Gaziecie Wyborczej Barbara Szałaj-Borowiec, dyrektor Miejskiego Zespołu Oświaty i Zdrowia w Barczewie. - Dzieci były przerażone, widząc zamaskowanych terrorystów. Jedna z matek mówiła, że dziecko od tamtej pory ma zaburzenia snu - dodała. Pomoc psychologa najmłodsi uzyskali dopiero po wybuchu afery.
Jak twierdzą rodzice, informacja o planowanej symulacji nie dotarła do wszystkich uczniów. Dzieci nie były przygotowane na to, co ma się wydarzyć. Dyrektorka miała tłumaczyć, że o całej akcji wiedzieli nauczyciele, natomiast najmłodsze dzieci nie widziały osób udających napastników. Wiele wskazuje jednak na to, że wersja ta rozmija się z rzeczywistością. Co więcej, o symulacji nie zostały poinformowane odpowiednie służby. Można więc wyobrazić sobie sytuację, w której policja reaguje na udawanych terrorystów nawet użyciem broni.
Jak informuje Gazeta Wyborcza, dyrektorkę szkoły wezwano na posiedzenie komisji oświaty w barczewskim urzędzie gminy. Wzięli w nim udział również oburzeni zajściem rodzice uczniów. Po konsultacji z kuratorium władze miasta odwołały głowę placówki ze stanowiska. Burmistrz Barczewa uznał, że kobieta "naraziła dzieci na niepotrzebny stres i spowodowała zagrożenie zdrowia i życia uczniów oraz zabrała im poczucie bezpieczeństwa".