Najpierw fakty. Marek M. prowadził warsztat samochodowy, a Maciej Z. zajmował się różnym biznesem, m.in. pożyczał pieniądze na procent. Marek M. był kiedyś w potrzebie, pożyczył więc 20 tysięcy złotych od Macieja Z. Za każdy miesiąc leciały odsetki: 500 zł.
W grudniu ubiegłego roku, Maciej Z. przyjechał do warsztatu Marka M. - Miał ze sobą pistolet i pustą kartkę. Mówił, żebym ją podpisał, bo inaczej zabije mojego 7-letniego syna. Był bardzo agresywny, jakby był pod wpływem narkotyków – twierdzi teraz Marek M.
Między mężczyznami doszło do szarpaniny. Marek jedną ręką miał unieruchomić dłoń z pistoletem, a drugą walnąć w twarz Macieja. Później chwycił za młotek. Uderzył trzy razy. Następnie chwycił za pistolet i wystrzelił w swojego wierzyciela. - Nie planowałem tej zbrodni, nie chciałem go zabić, ale po prostu się bałem, że coś mi zrobi albo mojemu dziecku – mówi Marek M.
Po zabójstwie mężczyzna wpadł w panikę. Krew starł czapką zamordowanego, a ciało wywlókł i zakopał niedaleko swojego warsztatu. O tym, co się stało, nikomu nie powiedział.
Policja przez kulka dni poszukiwała Macieja Z. W końcu jednak śledczy połączyli pewne fakty, jak np. to, że przed dniem zaginięcia Maciej Z. codziennie rozmawiał przez telefon z Markiem M., a później już nie. Ostatecznie Marek M. przyznał się do zabicia swojego wierzyciela.
Znajomi oskarżonego podkreślają, że to dobry człowiek, że nigdy nikogo nie skrzywdził i bardzo kocha swoją rodzinę. Wspominają o filmie "Dług" - że podobnie jak i tam, ofiara była katem. Co na to wszystko sąd? Przekonamy się zapewne w przyszłym roku, gdy zakończy się proces.
Markowi M. grozi dożywocie.