Pan Kazimierz mieszkał niedaleko Prudnika na Opolszczyźnie. Problemy z zdrowiem zaczęły się na początku października. - Tata mówił, że źle się czuje. Że boli go głowa i trudno mu się oddycha – mówi Kinga Tutak, jego córka. - Gdy chcieliśmy, aby zobaczył go lekarz, usłyszeliśmy, że lekarz zdecydował, że będzie udzielona teleporada. Po niej dostał jakieś leki na alergię. Czuł się coraz gorzej – mówi nam Kinga Tutak.
Minęło kilka dni, a stan pana Kazimierza był już tak zły, że lekarz po rozmowie z nim natychmiast wezwał pogotowie ratunkowe. Zespół z karetki uznał, że natychmiast trzeba zawieźć pacjenta do szpitala i umieścić pod respiratorem. Pojechali więc do Nysy.
Tam jednak doszło do najgorszego. Pan Kazimierz umarł i to w skandalicznych okolicznościach, bo w karetce, pod wejściem do szpitala, w którym zabrakło dla niego miejsca. - Lekarz z pogotowia ponad godzinę walczył o życie taty, ale w takich warunkach nie mogło się to udać. Gdyby trafił na normalny oddział, to pewnie teraz by żył – słyszymy od pani Kingi.
Dyrekcja szpitala w Nysie odpiera zarzuty. - To nie nasza wina, że wszystkie respiratory były zajęte. Nie mogliśmy umieścić pacjenta na innym oddziale z uwagi na pozostałych pacjentów. Mężczyzna był zarażony koronawirusem – mówi nam dr Marek Szymkowicz, dyrektor do spraw medycznych nyskiego szpitala.
Czy wszystkie procedury zostały dochowane? Czy ktoś popełnił błąd? Czy śmierci pana Kazimierza można było uniknąć? Na te wszystkie pytania znaleźć odpowiedź chce prokuratura, która wszczęła śledztwo w tej sprawie.