O smutnej historii Anny dowiadujemy się z reportażu programu "UWAGA!". Do dziennikarzy zgłosiła się przyjaciółka kobiety, która nadal nie może uwierzyć w znieczulicę, z którą spotkała się 36-latka. Kobieta czuła się źle i jej pierwszą myślą było udanie się do szpitala, gdzie trzykrotnie się pojawiała. - Czynności wyjaśniające mają sprawdzić, czy nie doszło do złamania procedur medycznych – mówi dziennikarzom "UWAGI!" Robert Sokołowski, dyrektor Szpitala Powiatowego w Złotowie, do którego zgłaszała się Anna.
Rodzice zmarłej 36-latki wciąż są w szoku po tym, co spotkało ich córkę. - To nie są ludzie, którzy powinni leczyć, pomagać. Według mnie, lekarz powinien być lekarzem, a w tym wypadku była to spychoterapia – uważa matka zmarłej 36-latki. Jak dowiadujemy się z reportażu, w tygodniowej tułaczce kobiety od lekarza do lekarza, towarzyszyła rodzina, partner i przyjaciele. Wszyscy byli w szoku, gdy kobieta wracała do domu z kwitkiem.
- 6 czerwca ta pani była w tzw. punkcie segregacji Szpitalnego Oddziału Ratunkowego i tam decyzję o odmowie przyjęcia podjął ratownik medyczny, czyli osoba wykwalifikowana. Ratownik medyczny ma takie kompetencje, a jak ma wątpliwości, to może poprosić lekarza, ale w tym wypadku tego nie zrobił – mówi "Uwadze!" dyrektor placówki Robert Sokołowski.
Anna zgłosiła się także do szpitala w Pile. - Na drugi dzień nasza doktor dała jej pilne skierowanie na oddział ginekologiczny do szpitala w Pile – mówi matka 36-latki. Jak mówiła znajomym, miała nadzieję, że zostanie przyjęta w placówce i w końcu otrzyma pomoc. Tak się jednak nie stało... - (...) Stwierdzili, że ma się zgłosić do ginekologa na badanie hormonów – dodaje pani Elżbieta. Bliscy 36-latki nie potrafią zrozumieć, dlaczego Annie nie zrobiono kompleksowych badań i nie postawiono diagnozy. W końcu stan zdrowia młodej kobiety pogorszył się tak bardzo, że wezwano karetkę, ale ta przyjechała dopiero po drugim wezwaniu - ujawnia "UWAGA!".
- Zadzwoniłam na 112 i mówię: „Córka straciła przytomność. Dlaczego nikt nie chce przyjechać?”. Wtedy raczyli przyjechać. Pojawiło się dwóch ratowników – wyjaśnia matka Anny. Dali kobiecie kroplówkę z pyralginą, jeszcze jakiś zastrzyk. To sprawiło, że 36-latka poczuła się nieco lepiej. - Jak oni poszli, to ona poszła do łazienki. Zawołała mnie i zobaczyłam, co z niej wychodzi. To były grube skrzepy. Jak była w szpitalu, też to miała. Jak nikt nie zwrócił na to uwagi? To nie było przecież od alergii – denerwuje się matka 36-latki.
12 czerwca był szóstym dniem wołania o pomoc. W końcu zjawiło się pogotowie. Najbliżsi Anny mieli nadzieję na profesjonalną pomoc.- Wyszli z Anią z mieszkania. Ona była na krześle i nagle odchyliła głowę, powiększyły jej się źrenice, wyprostowały się jej ręce i zaczęły się trząść. Usłyszałam, że to omdlenie. Powiedziałam, że nie, że tak nie wygląda omdlenie – mówi dziennikarzom koleżanka Anny. - Powiedzieliśmy, że za nimi pojedziemy. A on nam oświadczył, że mamy nie jechać, bo on jedzie jeszcze na bazę, żeby się zmienić, bo on 10 minut temu skończył pracę – dodaje.
Jak relacjonuje matka Anny, lekarz, który robił badania, zawołał ją i powiedział, że nie wie, czy da radę się uratować córkę. - Dwa razy im zeszła i dwa razy ją reanimowali. Za chwilę mnie zawołał i powiedział, że mojej córki nie żyje - mówi kobieta.
Rodzina, w dniu śmierci Anny, powiadomiła prokuraturę. Sprawą zajęły się lokalne media, Ministerstwo Zdrowia i Rzecznik Praw Pacjenta. Wciąż czekają na wyniki sekcji zwłok.