Wiktoria i jej mama Liubov mieszkały w Ukrainie w wieżowcu niedaleko lotniska Kijów-Boryspol. Gdy 24 lutego zaczął się wojenny koszmar, nie myślały jeszcze o wyjeździe. Ale nie przypuszczały też, że wszystko potoczy się tak tragicznie. W piątek, 25 lutego, gdy zaczęło się bombardowanie pobliskiego lotniska, ich dotychczasowe życie runęło. - Gdy szłyśmy do sklepów nie było już chleba, ludzie w popłochu uciekali z miasta - mówi Wiktoria. Gdy usłyszały kolejne wybuchy, postanowiły się spakować. Robiły to ze łzami w oczach. Zabrały najpotrzebniejsze rzeczy. Paszport, dokumenty, trochę ciepłych ubrań, gotówkę, tabletki. - Nie zabrałam żadnej pamiątki z rodzinnego miasta… Nic... - mówi Wiktoria. Walizka musiała być poręczna i wypełniona tylko niezbędnymi rzeczami. Myślały, że idą do schronu, ale gdy zobaczyły mobilizację ukraińskich wojsk i jak dużo osób ucieka z kraju, same też postanowiły ruszyć na poszukiwanie autobusu, który zawiózłby je w bezpieczne miejsce. Od razu wiedziały, że chcą uciekać do Polski. To jednak nie było proste.
Czytaj też: Wielu Ukraińców przyjechało do Poznania. "Czujemy się, jak w jakimś złym filmie"
Pod galerią zdjęć znajduje się dalsza część tekstu.
Bombardowane miasto, przerażeni ludzie w metrze, chaos... W kasach biletowych nie było już żadnych biletów. Ratunku szukały, jeżdżąc od dworca, do dworca. Gdy zawył kolejny alarm przepowiadający nalot i bombardowanie, jeden z kierowców zlitował się i zabrał je do autobusu. Brał wszystkich, Ukraińcy siedzieli nawet na schodkach. - Było nam bardzo ciężko, że musimy wyjeżdżać - mówi Wiktoria, płacząc. Sytuacja w autobusie była stresująca. Wszyscy bali się, że w samochód strzeli rakieta i nikt nie przeżyje. Na samej granicy stali dwa dni. Mieli szczęście, bo byli w aucie, ale kierowca autobusu wpadł na pomysł, żeby wymieniać się z tymi, którzy są na chłodzie. Żeby matki z małymi dziećmi mogły wejść i się ugrzać, nakarmić dzieci, przewinąć je. Nikt nie protestował. - Dwa dni stałyśmy na granicy. Kończyło nam się jedzenie, byłyśmy przerażone, zmęczone - opowiada Luba Panimash i dodaje, że nawet będąc już na granicy bardzo się bały o swoje życie. - Chciałam jak najszybciej być w Polsce - mówi. Gdy straż graniczna wbiła im do paszportu pieczątkę, odetchnęły. - Po polskiej stronie już było inaczej. Serdecznie. Wszyscy chcieli się nami zaopiekować - mówi Wiktoria. - Do Lublina zawiózł nas przypadkowy mężczyzna, który zaprosił nas do samochodu, zaopiekował się nami, a na koniec dał jeszcze gotówkę. Bardzo, bardzo dziękujemy! To był niesamowity gest - mówi Wiktoria.
Z Lublina chciały się dostać do Poznania. Ona i jej mama jadąc do granicy, postanowiły napisać do firmy, w której kiedyś, przed laty, pracowała pani Luba. Od razu dostały informację, że mogą jechać właśnie do stolicy Wielkopolski, że tam dostaną opiekę i miejsce, w którym będą bezpieczne. Tak też się stało. Trafiły do domu Arlety Adamskiej, dla której pomoc uchodźcom jest wyrazem solidarności i empatii. - Damy od siebie to, co mamy najlepszego. Dbamy o nie. Mogą być u nas jak długo będą chciały - mówi pani Arleta. Ukrainkom można pomóc wpłacając też kwoty na pomoc uchodźcom. Więcej informacji znajduje się TUTAJ.
Polecany artykuł: