32-letnia Jana Ch. przyjechała do Polski do pracy. W swojej ojczyźnie, z dziadkami, zostawiła 10-letniego synka. Zamieszkała w Stęszewie - z kolegami z pracy - i na początku wszystko układało się bardzo dobrze. W noc poprzedzającą tragedię nie było jej w domu. - Jestem dorosła, przecież nie muszę się nikomu tłumaczyć - mówi Jana Ch. Gdy pojawiła się w wynajmowanym mieszkaniu, nagle podszedł do niej kolega Wołodimir K. Był wściekły, że Jana nie dała znaku życia. Kobieta nie rozumiała tych pretensji, bo znała mężczyznę od kilku dni. - Podszedł do mnie, krzyknął: „Czy mam cię szukać w całej Polsce” i uderzył pierwszy raz - opowiadała Ukrainka. Jej zdaniem otrzymała kilka ciosów. Wszystkiemu przyglądali się pozostali współlokatorzy. - Upadłam na podłogę, a nikt obecny w mieszkaniu mi nie pomagał - wspominała. - Krzyczałam! Świadkowie stali i patrzyli - opowiadała ze łzami w oczach. Wtedy wstając z podłogi i opierając się o stół poczuła pod ręką kuchenny nóż. Chwyciła go. - Chciałam się schować i uciec, żeby przestał mnie bić - opowiadała Jana. Podniosła rękę i z całej siły uderzyła napastnika. - Myślałam, że uderzyłam go w ramię, ale to była klatka piersiowa - opowiada. - Byłam w szoku - mówi Jana.
Po wszystkim kobieta schowała się w swoim pokoju i czekała na policję. Przez cały czas płakała. - Nie wiem, jak to się mogło stać - mówiła ze łzami w oczach. - Nie kłóciliśmy się wcześniej, razem pracowaliśmy. Nigdy wcześniej w żadnych bójkach nie uczestniczyłam - zarzekała się Ukrainka. - Chciałam tylko ochronić swoje życie - łkała w sądzie.
Sąd Okręgowy uznał, że kobieta mówi prawdę i działała w obronie koniecznej, odbierając bezprawny atak. Mężczyzna, który ją zaatakował był wyższy i silniejszy, dobrze zbudowany, a jego atak zagrażał jej życiu. Dlatego nie może być mowy, żeby skazać Janę Ch. za zabójstwo - tak jak chciała tego prokuratura. Kobieta wyszła w środę (22 grudnia) na wolność.