W swojej ojczyźnie była bez pracy i jedynym rozwiązaniem dla niej przyjazd do Polski. W ojczyźnie, ze swoimi rodzicami zostawiła 10-letniego synka. Zamieszkała w Stęszewie - z kolegami z pracy - i na początku wszystko układało się bardzo dobrze. Tego feralnego dnia rok temu miała dzień wolny od pracy i nie wróciła na noc do domu. - Jestem dorosła, przecież nie muszę się nikomu tłumaczyć - mówi Jana Ch. Gdy pojawiła się w wynajmowanym mieszkaniu, nagle podszedł do niej kolega Wołodimir K. Był wściekły, że Jana nie dała znaku życia, chociaż poznali się dopiero 3 dni wcześniej. - Podszedł do mnie, krzyknął: „Czy mam cię szukać w całej Polsce” i uderzył pierwszy raz - opowiadała swoją wersję zdarzeń Ukrainka. Jej zdaniem otrzymała kilka ciosów. - Upadłam na podłogę, a nikt obecny w mieszkaniu mi nie pomagał - wspominała. - Krzyczałam! Świadkowie stali i patrzyli - opowiadała ze łzami w oczach. Wtedy wstając z podłogi i opierając się o stół poczuła pod ręką kuchenny nóż. Chwyciła go. - Chciałam się schować i uciec, żeby przestał mnie bić - opowiadała Jana. Podniosła rękę i z całej siły uderzyła napastnika. - Myślałam, że uderzyłam go w ramię, ale to była klatka piersiowa - opowiada. - Byłam w szoku - mówi Jana. Po wszystkim kobieta schowała się w swoim pokoju i czekała na policję.
Kobieta - składając wyjaśnienia - płakała. - Nie wiem, jak to się mogło stać - mówiła ze łzami w oczach. - Nie kłóciliśmy się wcześniej, razem pracowaliśmy. Nigdy wcześniej w żadnych bójkach nie uczestniczyłam - zarzekała się Ukrainka. - Chciałam tylko ochronić swoje życie - łkała w sądzie. Karę pozbawienia wolności kobieta chciałaby odbywać blisko swojego syna.