Gdy Sąd Apelacyjny w Katowicach ogłosił swoją decyzję, podwyższając o 10 lat wyrok wcześniejszej instancji, Marek G. nieomal zemdlał na ławie oskarżonych. Czy było to jego ostatnie przedstawienie dla publiczności, czy też zrozumiał, że jego gra została przejrzana i jeszcze długo nie wyjdzie zza krat? Sam do końca twierdził, że jest niewinny i o uniewinnienie prosił katowicki sąd.
Czytaj także: W przeszłość odchodzi symbolu luksusu PRL. Burzą Silesię [ZDJĘCIA i WIDEO]
Do tej zbrodni doszło w lipcu 2012 r. w Czeladzi na Śląsku. Był środek nocy, gdy Marek G. zaatakował żonę. Gdy ciało Anny zastygło, zapakował je do walizki, wywiózł i ukrył. Gdzie? Do dziś nie wiadomo. Potem pojechał do Katowic. Tam na poczcie nadał do Monachium paczkę, do której włożył włączony telefon żony. To miało przekonać śledczych, że Anna zostawiła go samego z córką i wyjechała z kraju.
O tym, że misternie zaplanowana zbrodnia wyszła na jaw, zadecydował przypadek. Oto bowiem nadany na poczcie telefon szybko się rozładował, a w dodatku w Niemczech przesyłki nikt nie odebrał, została odesłana do Polski i trafiła do biura rzeczy znalezionych. Tam odnaleźli ją śledczy.
Marek G. od początku zgrywał niewiniątko. Uchwycił się tego, że proces jest poszlakowy i sugerował, że na tej podstawie nie można go skazać. Sąd jednak nie dał mu wiary.
- Nie ma w tej sprawie żadnych wątpliwości, że oskarżony dopuścił się zbrodni zabójstwa z premedytacją. W inny sposób zgromadzonych w śledztwie danych nie sposób interpretować – podkreśliła sędzia Karina Maksym.