Rodzina opowiedziała o swoich dramatycznych przeżyciach reporterowi Uwagi TVN. Zaczęło się bardzo niewinnie - od chwilowego kontaktu 83-letniego ojca z grupą Holendrów.
- Mój ojciec miał mały pensjonat w Szczyrku. Parę dni wcześniej byli u niego Holendrzy. Padł im akumulator i tata zaniósł im prostownik. To był ich jedyny bezpośredni kontakt – relacjonuje pani Maria w reportażu Uwagi TVN.
Kilka dni później mężczyzna poczuł się gorzej. Początkowo wszyscy myśleli, że to przeziębienie, ale jak podkreśla córka zmarłego - z dnia na dzień ojciec "gasł". Wtedy rodzina rozpoczęła dramatyczną walkę o pomoc.
- Ten początek jest straszny. Ludzie nie wiedzą, gdzie dzwonić, lekarze nie odbierają telefonów. Ośrodki zdrowia są pozamykane, zwłaszcza w sobotę i niedzielę. To był potworny strach, bezsilność i pytanie: Co dalej mamy robić? – mówi pani Maria i dodaje: - Do ojca pół godziny nie mogli wejść ratownicy, bo nie mieli odpowiedniego sprzętu, bali się. Jak po nas przyjechali, to zakładali worki na śmieci na nogi. Kombinezony mieli trzy rozmiary za małe, nie mogli się w nich ruszać - relacjonowała w Uwadze.
Po czterech dniach walki, 83-latek zmarł. Dopiero wtedy rodzina Książkiewiczów została poddana testom na koronawirusa, pomimo wcześniejszych objawów. Małżeństwo zaapelowało do wszystkich, by pozostali w izolacji.
- Musicie zostać w izolacji, musicie! Jeśli nie, to nas ten łotr wytruje. To bardzo groźna choroba. Młodzi lekceważą zagrożenie, a ono jest realne - podkreśliła kobieta.
Koronawirus na Śląsku. Czytaj najnowsze informacje: