– Z wypadkami wśród płetwonurków jest tak, jak z katastrofami lotniczymi. Od razu wszyscy o nich mówią, chociaż wiemy, że najniebezpieczniejszym etapem podróży lotniczej jest dojazd samochodem do lotniska – podkreśla Zbigniew Stychno (50 l.), instruktor nurkowania, płetwonurek z 30-letnim doświadczeniem. Ten właściciel szkoły nurkowania wyjaśnia, że takie szkolenie dla ratowników medycznych, z pomocą mysłowickiego klubu Team of Divers, zorganizowano w Polsce po raz pierwszy. Ratownikom nurkowie objaśnili, jakie są potencjalnie największe zagrożenia czyhające na pływających pod wodą. Okazuje się, że nie są to wyłącznie choroby „nurkowe” w rodzaju choroby dekompresyjnej. Płetwonurek może doznać pod wodą zawału serca, może wpaść w panikę, może uderzyć głową o jakąś konstrukcję i wtedy zacząć tonąć. Wówczas może być konieczna pomoc ratowników. Jak dostać się do klatki piersiowej poszkodowanego, który jest zakuty w kombinezon, ma na sobie butle z powietrzem, kamizelkę ratunkową i plątaninę kabli? – Można wszystko poprzecinać, ale można usunąć bez użycia noża czy nożyczek. I to m.in. pokazywaliśmy ratownikom – wyjaśnia instruktor. – W przyszłym roku planujemy drugą część szkolenia, praktyczną. Nie jest łatwo wyciągnąć kogoś, kto ma na sobie 60 kg sprzętu.
A o co chodzi z tym rozcinaniem, albo raczej z nierozcinaniem? Wiadomo, życie nie ma ceny. Jeśli jednak wie się, gdzie nacisnąć, to nie trzeba rozcinać kombinezonu kosztującego co najmniej kilka tysięcy złotych. Tak na marginesie tego szkolenia, gdyby ktoś był zainteresowany uprawianiem sportu bezpieczniejszego (statystycznie) od gry w szachy, to informujemy, że trzeba na podstawowy kurs wydać 1,3-1,8 tys. zł i na sprzęt ok. 10 tys. zł. Nabicie butli gazem powietrzem w bazach nurkowych kosztuje kilkanaście złotych, a wyjazd do raju dla nurków, nad Morze Czerwone, też należałoby doliczyć do tych kosztów. Po takim kursie można nurkować na głębokość do 18 m. Choroba dekompresyjna tak rekreacyjnie nurkującymi raczej nie grozi.