Kobieta na co dzień mieszkała na Pomorzu. Śpiewała w zespole folklorystycznym. Pewnego dnia przyjechała z nim na koncert do Jastrzębia-Zdroju. A skoro pojawiła się w woj. śląskim, to postanowiła odwiedzić swojego brata. Do pana Andrzeja przyjechała 21 października. Miała zostać na dłużej, by pomóc cierpiącemu na stwardnienie rozsiane mężczyźnie.
Feralnego 8 listopada kobieta jechała ul. Raciborską w Sośnicowicach na rowerze. W pewnym momencie wymijała ją ciężarówka. Chwilę później kobieta leżała na już ziemi. 27-letni kierowca widząc co się stało, zatrzymał pojazd. Podbiegł do kobiety, by zobaczyć co się stało. Było już za późno. Pani Grażyna zginęła na miejscu. Chwilę później przyjechała straż pożarna, policja i pogotowie. Śledczy prowadzili dochodzenie i zastanawiali się, jak doszło do śmierci kobiety.
- Podobno twarz mojej siostry była zmiażdżona. Policjanci i prokuratorzy mówią, że jak długo pracują, tak do tej pory o podobnym wypadku nie słyszeli - mówi pan Andrzej.
Pierwsza z hipotez mówiła, że pod oponą ciężarówki znalazł się kawałek kostki brukowej. Wystrzelony przez oponę fragment miał uderzyć kobietę prosto w głowę. Jednak wedle najnowszych ustaleń najprawdopodobniej 61-latka po prostu wpadła pod koła pojazdu. Pani Grażyna miała męża i czwórkę dzieci. Jej brat Andrzej czuje, że rodzina obarcza go winą za całej zdarzenie. Bo gdyby nie on, jechałaby prosto z koncertu do domu. Chory mężczyzna może obecnie liczyć praktycznie tylko i wyłącznie na siebie.
- Pomaga mi jedynie moja najstarsza córka. Ale w wielu sprawach muszę sobie jakoś radzić sam. Na wózku dojadę do kuchni, ale zakupy będzie mi robiła moja córka - mówi pan Andrzej. - O kulach nie pójdę zbyt daleko. Być może dam radę przejść 50 metrów - dodaje brat tragicznie zmarłej kobiety.
W sprawie tragicznego wypadku w Sośnicowicach trwa śledztwo. Policjanci opublikowali zdjęcie dwóch kobiet, które mogły być świadkami dramatycznego zdarzenia. Funkcjonariusze proszą o pomoc, aby ustalić okoliczności śmierci pani Grażyny.