Zaczęło się w listopadzie ubiegłego roku. Pan Jan (74 l.) mieszka w Bojszowach. Mężczyzna miał przez dwa dni gorączkę. Poszedł na badania. - Mam Covida - powiedział rodzinie. - Byłem w domu i przeszedłem go bardzo lekko. Żona też lekko przeszła ale nawet na testy nie pojechała. Była ze mną w domu - dodaje. Ale w lutym zaraza uderzyła ze zdwojoną siłą. Pani Krystyna (żona Jana) miała problemy z oddychaniem. Konieczne były przenosiny do szpitala. - Ratownik do mnie przyszedł i zapytał co ze mną. Odpowiedziałem, że covida miałem ale się tak dziwnie czuje. Pobadał mnie wziął próbkę i mi mówi, że mam dalej covida. Kazał się ubrać i powiedział, że jadę z nimi bo nie będzie wracał za dwie godziny do mnie z powrotem - wspomina pan Jan.
Ratownicy zawieźli ich do szpitala tymczasowego w Katowicach. Małżeństwo leżało niedaleko siebie. Tak że mogli się widzieć. Dzieliło ich tylko kilka łóżek. - Przez trzy dni dostawaliśmy tlen. Nie można było wyjść dalej jedynie można było usiąść. Po trzech dniach dostałem biegunki i dali mnie do izolatki. W tym czasie żona bardzo źle się czuła i wywieźli ją na respirator. Po tygodniu, jak wróciłem na swoje miejsce, żony już nie widziałem. Była tam ponad miesiąc i niestety zmarła - mówi przygnębiony pan Jan.
Czytaj również: Katowice. PIJANY ratownik górniczy WTARGNĄŁ z kolegą do szpitala tymczasowego! Doszło do awantury
Pan Jan przebywał w katowickim MCK jeszcze miesiąc. Nadal był pod tlenem, ale mógł już chodzić do ubikacji. - Nogi miałem jak z waty, bo ponad miesiąc leżałem. Upadłem na muszlę i złamałem sobie miednicę. W takim miejscu, że nie ma dojścia i nie mogą tego operować. Teraz już mnie nie boli, tylko muszę leżeć żeby się tam wszytko zalało. Po trzech tygodniach będzie kontrolne prześwietlenie. Ale oddycham już bez tlenu - mówi 74-latek.
Czytaj koniecznie: Katowice. Wstrząsająca relacja wolontariusza ze szpitala covidowego. Tak mocne słowa jeszcze nie padły!
Obecnie przebywa w szpitalu w Górnośląskim Centrum Rehabilitacji "Repty" w Tarnowskich Górach. Nadal sięga pamięcią do chwil, które spędził w szpitalu tymczasowym. - Z tamtym szpitalem nie ma porównania. Jest kontakt z człowiekiem , można konkretnie porozmawiać z lekarzem. Tam się nie dało. Tu się czuje jakbym był na wczasach - twierdzi w rozmowie z SE.pl.
Wciąż nie może się pogodzić ze stratą żony. Pogrzeb Krystyny odbył się przed świętami. Pan Jan nie chciał, by Wielkanoc spędziła w kostnicy. I tak nie mógł pójść na jej pogrzeb. Ludzi było bardzo wielu. Podobno nie wszyscy mogli się pomieścić w kościele. W wyjściu na prostą panu Janowi pomaga psycholog. - Mam dla kogo żyć, mam sześcioro wnuków i trzy córki. Wszyscy czekają na mnie. Muszę się pogodzić z tym co się stało. Trzy lata temu obchodziliśmy złote gody. Były plany, ale wszystko się zawaliło. Wyjdę ze szpitala, by żyć dla wnuków - dodaje.
Nie rozumie ludzi, którzy nie wierzą w epidemię. Tym bardziej, że na własne oczy widział śmierć pacjentów w Katowicach. - Myślę, że niektórzy ludzie to nie wiedzą, po co oni tam przyjeżdżają - czy się leczyć czy tych lekarzy i pielęgniarki wykończyć. Dadzą im do nosa ten tlen żeby ich ratować. Lekarz odchodzi krok czy dwa i oni już to wyciągają. I tak bez przerwy. Wyciągali to, bo im to przeszkadza. Nie rozumieją, że to im ratuje życie. Jeszcze przeżywają, przeklinają. Ale jak mu się źle oddycha, to woła ratunku. Nie mogę tego zrozumieć - podsumowuje pan Jan.