Blok przy ul. Roździeńskiego 90 w Katowicach. W jednym z mieszkań od dawna ma tutaj dochodzić do dantejskich scen. Lokatorzy budynku mówią o głośnych imprezach i awanturach. Plotkują, że była tu niegdyś agencja towarzyska, a teraz pomieszkują tam pracownicy zza wschodniej granicy. - Wzywaliśmy policję i straż miejską około 10. razy. Nie przynosi to żadnych efektów, a wręcz jest jeszcze gorzej. Służby miejskie spełniają swoją rolę, ale wynajmujący nie potrafią, a raczej nie chcą się dostosować do zasad współżycia społecznego. Hałasują, palą papierosy na balkonie, głośno rozmawiają, przestawiają meble nawet o 23, 24, czyli już po ciszy nocnej. Głośne rozmowy kończą się o 2 w nocy. O głośnej muzyce nie trzeba wspominać, bo to się powtarza i w ciągu dnia, i zdarza się w nocy. Jest to zupełnie inny obraz, niż malowany nam w gazetkach osiedlowych typu "Wspólne sprawy". Nie czujemy, żeby administracja osiedla dbała o mieszkańców - skarży się w rozmowie z "SE" jedna z lokatorek.
Ale to jeszcze nic. 23 kwietnia wydarzyło się coś, co postawiło cały blok na nogi. Podczas jednej z hucznych imprez słychać było rozpaczliwy krzyk kobiety. Plotkowano, że doszło do gwałtu. Policja rzeczywiście odnotowała interwencję tego dnia w tym budynku. Interweniował też portier. Ale prawda okazała się inna, choć i tak wstrząsająca. - 23 kwietnia policjanci udali się do mieszkania po zgłoszeniu dotyczącym usiłowania gwałtu. Po konfrontacji zwaśnionych stron okazało się, że doszło do sprzeczki między znajdującymi się wówczas w środku dwoma mężczyznami i kobietą. Poszkodowana miała rozbity łuk brwiowy. Policjanci prowadzą w tej sprawie czynności, ukierunkowane na uszkodzenie ciała - mówi Agnieszka Żyłka z Komendy Miejskiej Policji w Katowicach. W rozmowie z Super Expressem przyznaje, że policja otrzymywała wcześniej sygnały dotyczące lokatorów felernego mieszkania. Trzy razy wzywano mundurowych na miejsce w związku z zakłócaniem ciszy nocnej, ale w dwóch przypadkach zgłoszenia zostały wycofane.
Lokatorzy budynku przy ul. Roździeńskiego w Katowicach mają jeszcze żal do administracji, że ta w żaden sposób nie reaguje. - Kiedy ludzie to wreszcie zrozumieją? My jako administracja osiedla nie zajmujemy się ludźmi. Zajmujemy się nieruchomościami. Proszę dzwonić na policję - cytują kierownika po rozmowie telefonicznej. - Byłem w szoku. Jak osoba, która powinna być gospodarzem danego miejsca, może interesować się tylko tym, czy woda jest w rurach i tynk na ścianach, a ludzie go nie obchodzą? - wspomina jeden z lokatorów. Z kolei mieszkanka bloku zadzwoniła do administracji w tej sprawie. - Skoro się Państwo zajmują budynkami i mieszkaniami, proszę mnie połączyć z kimś, kto się zajmuje ludźmi - powiedziała. - Nie ma kogoś takiego - odpowiedziała zastępczyni kierownika administracji.
- My nie jesteśmy w stanie wyegzekwować żadnej kary w stosunku do właściciela lokalu - mówi w rozmowie z Super Expressem Jacek Musialik. kierownik administracji osiedla. - Znamy sprawę, wiemy o kogo chodzi. Rozmawialiśmy z lokatorem, pouczaliśmy go pisemnie. Ale to policja prowadzi czynności w tej sprawie. My nie mamy prawa go eksmitować, to jego prywatna własność - dodaje Musialik. Zaniepokojeni lokatorzy zastanawiają się, co mogą zrobić dalej w tej sprawie. Bezradnie rozkładają ręce. Szczególnie kobiety boja się, że je również coś złego spotka z ręki krewkiego lokatora.