Minęły już trzy miesiące od tragedii, która dotknęła Maję Marusiak (39 l.) i Mariusza Panka (40 l.) z Łańcuta, rodziców 17-miesięcznego Maksia, który zmarł kilka godzin po wizycie w szpitalu. Chłopiec był z rodzicami na wakacjach nad polskim morzem. To tam zaczęły pojawiać się u niego niepokojące objawy. W szpitalu rodzice mieli usłyszeć, że dziecku nie dolega nic poważnego. Gdy wrócili do domu, ich świat się zawalił. Z trudem wracają do tego do tego dramatu. – Trzy razy dotknęła go stetoskopem i powiedziała, że ona nic niepokojącego nie słyszy i że sprawdzi jeszcze gardełko. Włożyła synkowi patyczek do buzi i powiedziała, że nie stwierdza żadnej infekcji bakteryjnej ani wirusowej. Dodała, że katarek spływa synkowi na krtań, przez co ją podrażnia i w związku z tym jego oddech jest ciężki. Na koniec zapytała mnie jeszcze czy wyrażam zgodę na zastrzyk, który ułatwi synkowi oddychanie. Nie zapytała o wagę Maksia, o to czy jest uczulony. Jednak wówczas to nie wzbudziło moich podejrzeń, dziecko dostało zastrzyk i ruszyliśmy w drogę do domu – relacjonuje mama chłopczyka.
Rodzice skrócili urlop i wrócili do domu. Tej nocy rozegrał się jednak dramat. Chłopiec przestał oddychać i mimo reanimacji, najpierw ojca, a później zespołu ratownictwa medycznego, zmarł. Rodzice oskarżają lekarkę o to, że źle zdiagnozowała ich syna. Sprawę prowadzi prokuratura w Rzeszowie. Jak się okazuje, pani G. to lekarka, która mieszka i pracuje w powiecie gliwickim. Jak piszą Nowiny Gliwickie, zgodziła się w rozmowie z nimi skomentować całą sprawę. – Zrobiłam wszystko, co w danym momencie należało zrobić. Dziecko zbadałam dokładnie, ze szczególną starannością i jego stan w chwili badania nie wskazywał na zagrożenia zdrowia lub życia – w przeciwnym razie zostałoby skierowane na oddział. Podczas wizyty w gabinecie nie miało duszności, zaś matka przekazała, że kaszlało tak, jak wcześniej, podczas zapalenia krtani. Zasugerowałam zakup nebulizatora i robienie inhalacji ze sterydu, ale rodzice nie wyrazili chęci zakupu urządzenia, więc profilaktycznie, aby zabezpieczyć malucha przed dusznością podczas podróży, zrobiłam zastrzyk - czytamy.
W dalszym oświadczeniu, przesłanym do Nowin, lekarka pisze tak: "Nie mogę odpowiadać za to, co stało się 10 godzin później, po wyczerpującej dla dziecka jeździe samochodem. Stan Maksymiliana nie pogorszył się pół godziny po zastrzyku. Poza tym, dlaczego rodzice, widząc, że syn źle się czuje, nie skorzystali z pomocy lekarskiej po przyjeździe do domu? Twierdzą, że moja diagnoza ich uspokoiła. Ale przecież w przypadku tak małego dziecka stan zdrowia może zmienić się nagle".
W sprawie jeszcze nikt nie usłyszał zarzutów. Prokuratura bada wszystkie wątki.
Polecany artykuł: