Wypadek w Gilowicach miał miejsce w czwartek, 22 października, po godz. 15:00 na ul. Zakopiańskiej. Ciężarna Gosia (36 l.), jej córeczka Laura (3 l.) i pan Andrzej mieli się udać do sąsiadów na kawę. Kiedy wyszli na ulicę, 36-letnią kobietę i jej córeczkę potrąciło rozpędzone auto prowadzone przez 68-letniego lekarza - Krzysztofa S. Pan Andrzej widział, jak pojazd zabił jego żonę. Córeczka również nie przeżyła wypadku, zmarła po kilku dniach w szpitalu. Rodzina wraca do tamtych wydarzeń co jakiś czas. Obecnie trwa proces w tej sprawie.
- Strażacy bali się mnie zostawić, bo im tam schodziłam, chcieli mi podać coś na uspokojenie, ale ja nie chciałam. Całe 10 i pół miesiąca jesteśmy w żałobie. To była cudowna, dobra osoba. Miałam tak dobrą synową. Która by synowa poświęciłaby wszystko i opiekowała się teściami. Co patrzę na telefon widzę Laurę - wspomina Lidia Rodak, matka pana Andrzeja. – Byłam pierwszą osobą na miejscu. Ten lekarz wychodziła z auta, syn był z drugiej strony. Patrzę, Laura leży pod płotem, za chwilę dotarło do mnie, że Gosi nie ma. Podnoszę głowę i widzę, że jest przygnieciona do drzewa, ma siną twarz. Jak ją wyciągali widać było, że chciała coś powiedzieć, ale zamknęła oczy. Wychodzę z domu i mam to na co dzień. Pilnuję by znicze się cały czas świeciły. Ślady wypadku są do dziś – dodaje kobieta.
Teściowa zmarłej Gosi i babcia Laury spotyka teraz sprawcę wypadku na sali sądowej. Kilka dni temu odbyła się kolejna rozprawa. Emocji nie brakowało. - Siedział, zakrywając twarz rękoma, powiedziałam mu, by mi spojrzał w oczy. Spojrzał i powiedział przepraszam. Odparłam by przeprosił synową i Laurę. Gdyby on wtedy hamował nie byłoby tego wszystkiego. Zadałam mu pytanie, czy gdyby była odwrotna sytuacja, co by zrobił. Nie odpowiedział mi - mówi pani Lidia o Krzysztofie S. - Na początku mówił, że pies wtargnął na drogę. Żadnego psa nie wdziałem, moja sąsiadka też nie widziała. Sprawca wypadku nic nie zrobił, nie zareagował, nie udzielił pierwszej pomocy - dodaje pan Andrzej.
Polecany artykuł:
Biegli stwierdzili, że samochód S. poruszał się ok. 70 km/h, ale ta prędkość nie może być w stu procentach zweryfikowana, bo nie było drogi hamowania. W swoich zeznaniach sprawca przytoczył prędkość 70 km/h. Zaproponował karę dla siebie - rok w zawieszeniu na trzy lata i karę 5 tys.– Prokuratura zażądała bezwzględnego więzienia, ale kara ma być do negocjacji. Ja żyję tym, żeby ten człowiek otrzymał adekwatną karę do tego, co zrobił – mówi pan Andrzej. - Na miejscu były ślady, że próbował wrócić na drogę. Sąsiadka zeznała, że widziała, jak chciał wycofać samochodem. Po wypadku mówił do syna "daj mi w pysk, bo nie wiem, co zrobiłem". Później zaczął dzwonić do asystentki – opowiada mama będącego w żałobie mężczyzny. Pan Andrzej został teraz sam z dwuletnią córką Ritą.
- Człowiek tym cały czas żyje. Kiedy zasypiam lub się budzę to wyobrażam sobie, jakby to nasze życie teraz wyglądało. Nasze trzecie dziecko miało by teraz około trzech miesięcy. Pewnie na przełomie września i października byłyby chrzciny. W listopadzie są moje urodziny, później święta. Człowiek tak sobie wieczorami wyobraża jakby to wszystko wyglądało. Z drugiej strony ma takie skrajne myśli. Mija dzień za dniem. To już ponad 10 miesięcy, a sprawca wypadku normalnie funkcjonuje. Żyje na wolności i czuje się bezkarnie. Kara, którą proponuje jest dla mnie zabawna, bo zabić trzy życia i dwie osoby i chcieć mieć taką karę, to jest tupet i bezczelność. Jak to można inaczej nazwać? Zabić i wywinąć się? Osiem lat pozbawienia wolności to jest bardzo mały wyrok. Wątpię, by tyle dostał - mówi pan Andrzej