Ratownicy medyczni nie wybierają. Jeśli trzeba udzielić pomocy, to otrzyma ją także naćpany lub pijany delikwent. Człowiek to człowiek. Czasem jednak coś w takiego wstępuje i staje się agresywny. Zamiast być wdzięcznym, że takiemu się pomaga, to on bije ratowników, wyzywa ich od najgorszych, grozi, że ich za… i na dodatek jeszcze niszczy wyposażenie karetki. Tak było we wtorek po południu, w centrum Sosnowca. Ratownicy nie mają tzw. środków przymusu bezpośredniego, choć mają taką samą ochronę prawną, jaką mają policjanci. Muszą jednak wzywać mundurowych, by utemperowali agresorów. Tego 49-letniego furiata policjanci szybko uspokoili. Pojechali z ratownikami i pacjentem do szpitala. Gdy tam już go zaordynowano, to gość dmuchnął w alkoholomierz. Już w policyjnym areszcie. Wydmuchał 2,5 promila. A w środę, gdy już wóda z niego wyparowała, to usłyszał „zarzuty naruszenia nietykalności cielesnej funkcjonariusza publicznego, jego znieważenia, kierowania pod jego adresem gróźb karalnych i zniszczenia wyposażenia karetki”. Uzbierało mu się. Nawet na 5 lat resocjalizacji w zakładzie karnym.
Ratownicy mają w tabletach (do wypisywania dokumentacji związanej z interwencją) przycisk SOS. Policja nie pojawi się jednak w 10 sekund, by ratować zespół karetki przed bandytami. „Powinniśmy mieć inne środki przymusu bezpośredniego. Należy się zastanowić nad wprowadzeniem paralizatorów. W podejrzane miejsca, takie jak: zbiegowiska, gdzie odbywa się bijatyka, najpierw powinna przyjechać policja, następnie ratownicy medyczni” - powiedział Medexpressowi Roman Badach-Rogowski, przewodniczący Krajowego Związku Zawodowego Pracowników Ratownictwa Medycznego.