Robert Dziekański zginął na lotnisku w Vancouver. Był rażony przez policjantów paralizatorem tak długo, aż zmarł. Funkcjonariusze mieli go użyć bez powodu. Historia mężczyzny pochodzącego z Gliwic do dziś mrozi krew w żyłach, choć zdarzyła się 13 października 2007 roku. Niedawno ruszyło jednak ponowne śledztwo w tej sprawie. Przypomnijmy, że gliwiczanin chciał zobaczyć swoją mamę w Kanadzie, gdzie miał rozpocząć nowe życie po tym, jak wyprowadził się od konkubiny. Na lotnisku, gdzie spędził dziesięć godzin, nie potrafił się jednak dogadać z obsługą, bo nie znał angielskiego. Jego matkę okłamano, że syn nie przyleciał. "Na widok policji Dziekański przestał się awanturować, a nawet podniósł ręce w geście bezbronności. Przeszedł z kanadyjską policją do sąsiedniego pomieszczenia. Mimo że nie stawiał oporu, został kilka razy porażony paralizatorem. Skutki były tragiczne. Mężczyzna zmarł", donosi Fakt.pl.
Policjanci zabili Roberta z Gliwic paralizatorem. Ruszyło kolejne śledztwo w Ontario
Sąd w Kanadzie już w 2017 roku skazał dwóch z czterech interweniujących wówczas policjantów za składanie fałszywych zeznań. "Uznano też, że bez uzasadnienia użyli kilkakrotnie paralizatora, co spowodowało wzrost ciśnienia krwi i przyczyniło się do śmierci zmęczonego lotem Polaka. W 2020 r. ruszyło kolejne śledztwo w Ontario. Policjanci chcą, by ukarano ich szefów, którzy mówili im, że paralizatory są bezpieczne", czytamy w relacji Faktu.