Do wstrząsu na kopalni Piast w Bieruniu doszło 3 sierpnia na poziomie 650. Z sześciu górników, którzy byli wówczas w bezpośrednim rejonie zagrożenia, rannych zostało czterech, z czego dwóch nie mogło wydostać się na powierzchnię o własnych siłach.
Według rozmówców Gazety Wyborczej ratownicy, którzy zostali wysłani na miejsce wypadku odmówili pomocy w przeniesieniu rannych do wagonika kolejki, ponieważ mieli inne dyspozycje.
Polecany artykuł:
- Odmówili, nawet nie sprawdzili, w jakim chłopy są stanie. Powiedzieli tylko, że mają inne dyspozycje - mówi Gazecie Wyborczej jeden z uczestników zajścia.
Z relacji wynika, że górnicy sami zanieśli na noszach rannych kolegów do wagonika i pomogli wydostać się na powierzchnię.
Związki są podzielone
Działacze związkowi z Sierpnia '80 zapowiadają na łamach Gazety Wyborczej, że złożą zawiadomienie do prokuratury w tej sprawie. - Ratownicy jako specjaliści najpierw powinni sprawdzić stan zdrowia rannych, a potem ich przejąć - podkreśla w rozmowie z Gazetą Andrzej Dźwigoń, przewodniczący Sierpnia 80 w KWK Piast.
Inaczej całą sytuacje widzi jednak Bogusław Hutek, szef Solidarności w kopalni Piast. W rozmowie z nami przyznaje, że ratownicy zachowali się profesjonalnie.
- Na czas wojny potrzeba dyktatora, dlatego podczas wstrząsu na kopalni kierowanie akcją przejmuje dyspozytor, ratownicy wykonywali jego polecenia - zaznacza Hutek.
Podkreśla, że zastęp ratowniczy nie może zmieniać powierzonego zadania, bo wykonuje zlecenia akcji. - Ratownicy musieli sprawdzić przodek, bowiem pomiary wskazywały na wydostające się z górotworu gazy. A gdyby tam ktoś faktycznie został? Gdyby doszło by do zapłonu i ktoś by zginął? Ci ratownicy poszli by wtedy siedzieć - zaznacza.
Kompania Węglowa nie dopatrzyła się nieprawidłowości
Tomasz Głogowski, rzecznik Kompanii Węglowej w rozmowie z nami zaznacza, że podczas akcji ratowniczej nie doszło do żadnych nieprawidłowości.
- Dyspozytor kopalni, który prowadził akcję skierował pozostałych pracowników, którzy byli w tamtym rejonie na drugiej zmianie, do pomocy osobom poszkodowanym. Z kolei zastęp ratowniczy, musiał sprawdzić czy nie doszło do pożaru w rejonie wstrząsu, bo było takie zagrożenie i czy nie pozostali tam inni poszkodowani. Ratownicy mieli konkretne zadania. - relacjonuje Głogowski. - Zastęp spotkał się z górnikami, którzy wracali z rannymi, dwóch było transportowanych na noszach. Byli przytomni. W tej sytuacji, kiedy było wiadomo, że ranni są transportowani przez 15 osób, podjęto decyzję, że zastęp ma realizować swoje zadania. Takie są fakty - dodaje.
WUG bada sprawę
Swoje śledztwo w tej sprawie prowadzi zarówno kopalnia jak i Wyższy Urząd Górniczy. Jolanta Talarczyk, rzeczniczka WUG-u zaznacza, że jest za wcześnie, aby oceniać sposób prowadzenia akcji ratowniczej.
- Postępowanie cały czas trwa, na miejscu została już przeprowadzona wizja lokalna, oceniono zniszczenia, zaczęły się przesłuchania świadków - relacjonuje. - Wątek dotyczący ratowników również jest badany. Ich obowiązkiem jest niesienie pierwszej pomocy, natomiast są też po to, żeby sprawdzić czy z rejonu zagrożenia faktycznie zostali wycofani wszyscy ludzie - dodaje.
Podkreśla, że ratownicy muszą słuchać poleceń dyspozytora, bo inaczej zapanowałby chaos. Jednak to czy podjęte decyzje były słuszne wyjaśni prowadzone postępowanie. - Będziemy to oceniać. Żaden z poszkodowanych górników nie został jeszcze przesłuchany, tych przesłuchań w ogóle będzie więcej. Sprawę bada Okręgowy Urząd Górniczy w Katowicach - dodaje Talarczyk.