Nowotwór - brzmi jak wyrok. Nawet, jeśli współczesna medycyna rozwija się tak dynamicznie, jak współcześnie, nie jest w stanie doskoczyć chorobie do pięt. To walka z wiatrakami. Pani Anna usłyszała o niej półtora roku temu. - Słoneczny wrześniowy dzień zapowiadał się zwyczajnie jak zawsze. Tak mi się wtedy wydawało. Odprowadziłam córeczkę do przedszkola, mąż wyszedł do pracy, a ja zajęłam się codziennymi obowiązkami. Aż nagle... dostałam strasznego bólu brzucha. Od którego wszystko się zaczęło. Poszłam za potrzebą do łazienki i ku zdziwieniu zobaczyłam pełno krwi... Nie wiedziałam co się dzieje. Jak się okazało, był to krwiomocz! - pisała Anna. Pojechała do katowickiego szpitala. To miało być zwykła badanie. Gdy usłyszała o "guzie" myślała, że to jakiś niepoważny, niegroźny przeciwnik, którego usuwa się w mgnieniu oka. Diagnoza brzmiała jednak jak wyrok - rak pęcherza moczowego.
"Musiałam się pogodzić, że już więcej nie urodzę dziecka"
Po 8 miesiącach Anna zdecydowała, że podda się operacji. Urostomia to przetoka moczowo-skórna, czyli połączenie układu moczowego ze skórą w celu zapewnienia odpływu moczu z dróg moczowych. Polega na połączeniu moczowodów bezpośrednio ze skórą lub poprzez specjalnie wyizolowany w tym celu odcinek jelita cienkiego. Niestety, zabieg wiązał się z ryzykiem, że pani Anna już nigdy nie ucieszy się z kolejnego potomka. - Decydując się na ten zabieg automatycznie musiałam się zgodzić na to, że NIGDY już nie będę mogła być ponownie mamą. Że nie urodzę już dziecka, że nie przejdę naturalnie menopauzy, że muszę mieć zastępczą terapię hormonalną, a do końca życia będę sikać do worka! Możecie wierzyć, czy nie, ale dla mnie - młodej mamy i kobiety taka decyzja była cholernie trudna - pisała Anna.
Kolejne etapy walki to przede wszystkim mozolna chemioterapia. Nikomu nie trzeba mówić, jak potrafi wykończyć człowieka. Batalia jest skazana na porażkę - pojawiają się przerzuty. Najpierw nowotwór atakuje płuca, kości, węzły chłonne. Potem idzie dalej swoim chorym, triumfalnym szlakiem. - Od potylicy czaszki, przez kręgi do żeber i lędźwi pojawiły się guzy. Ale oczywiście co na to lekarz? Jeśli Panią nie boli to nie ruszamy - kontynuuje Anna. Ból jest okropny, utrudnia każdą, nawet najmniejszą czynność. 28-latka skrzętnie ukrywa chorobę przed córeczką. Mąż wie jednak o wszystkim.
Miesiąc nadziei miesiącem żałoby
Nadszedł Marzec. Widok Słońca dodawał mi każdego dnia coraz to więcej sił, czułam się nawet dobrze, lecz męczył mnie kaszel coraz to bardziej. Stał się w końcu upierdliwy! Nie mogłam oddychać pełną piersią, nie dało się normalnie jeść i co gorsza nie mogłam normalnie mówić. Najbardziej bolało, jak nie mogłam zamienić ani jednego słowa z moją córeczką, zapytać jak minął dzień mojemu mężowi w pracy, czy w ogóle jak się czują - pisze 28-latka. To jedne z jej ostatnich słów. Prosi o pomoc. Ludzie zrzucają się na leczenie, walka trwa.
Ból staje się nie do zniesienia. Mąż czuwa przy żonie od świtu do nocy. Decyzja o wysłaniu Anny do hospicjum nie przychodzi łatwo. Ale to konieczność. Guzy wyniszczają płuca, kobieta ledwo oddycha. Żeby wypowiedzieć słowo, musi się wspiąć na Himalaje swoich możliwości. Lekarze podają jej morfinę. Jej działanie uśmierza ból. - Ulga na moich oczach, gdy zobaczyłem, jak Aneczka z każdą chwilą czuła się coraz lepiej i lepiej - pisze mąż Anny, Krystian. Jest nadzieja. Ale morfina także daje się we znaki. Działa na kobietę bardzo mocno, kontakt z nią jest ograniczony.
Ponoć, gdy umiera człowiek, ostatniego dnia przed śmiercią jest w dobrym nastroju. Godzi się z losem? Możliwe. A może podświadomie wie, że to już koniec męki, że po drugiej stronie nie ma już bólu i cierpienia. Jeszcze 14 marca Anna była w wyśmienitym humorze. - Nawet lekarz stwierdził, że jak tak dalej pójdzie, to niedzielny spacerek jak nic musimy zrobić sobie całą rodzinką! Wróciłem z pracy, odebrałem Alkę i rozmawialiśmy sobie wszyscy. Mieliśmy całe 2 tygodnie do nadrobienia! Przed snem ucałowałem jak zawsze Anię, malutka usnęła wcześniej, więc pogadaliśmy do 24-tej w nocy. Usypiając zrobiłem zastrzyki. Nakryłem kocem, bo zrobiło się jej bardzo zimno i zasnąłem ze zmęczenia - pisze Krystian.
Obudził się o 4 nad ranem. Spojrzał na żonę. Przykrył ją kocem, bo się odkryła. Ale tym momencie wiedział już, że Ania odeszła. - Dzień 15 marca 2019 roku jest dla mnie najgorszym dniem w życiu! ODESZŁA moja żona, nasza córeczka, która ma 4 latka, straciła mamusię. Kocham i będę kochał Anię zawsze, bo nigdy nie spotkałem Takiej drugiej osoby jak ONA! Każdy z Was to potwierdzi, że uśmiech to jej wizytówka - napisał zrozpaczony mąż.
Leczenie, które okazało się ostatecznie nieskuteczne, wiązało się z potężnymi kosztami. Pan Krystian poświęcił wszystko, aby ratować ukochaną. Teraz sam potrzebuje pomocy. Trwa zbiórka na pokrycie długu, jaki rósł wraz z każdym dniem walki z chorobą. Każdy z nas Was może pomóc panu Krystianowi. Mężczyzna musi teraz sam wychować 4-letnią córkę. TUTAJ możecie wspomóc specjalną zrzutkę.
Pan Krystian ma na koniec apel do wszystkich osób czytających historię walki o życie jego zony. - Nie przejmuj się głupotą, lecz ciesz się z każdej chwili czy jednego wspólnego zamienionego zdania! Nigdy nie wiesz, kiedy będzie po prostu gorzej!