O tej tragedii jakiś czas temu przypominali reporterzy "Uwagi" TVN. Pani Katarzyna zmarła po cesarskim cięcia sześć lat temu. Na świat przyszedł wówczas Filip - najmłodszy syn 38-latki i jej męża Roberta. Kobieta rozmawiała po porodzie krótko z mężem. Uskarżała się na ból. Po dwóch godzinach od zabiegu pani Katarzyna zmarła. Przyczyną śmierci był krwotok. Przez trzy dni jej bliscy nie mieli żadnej informacji na temat przyczyny zgonu. Powiadomiono prokuraturę. Pacjentka z pewnością miała objawy, takie jak zimne poty, zmiana tętna i ciśnienia, blada skóra, szum w uszach. Ale nikt nie zareagował. - Do takiej sytuacji może dojść tylko wtedy, gdy pacjentka po prostu sobie leży i nikt do niej nie zajrzy przez kilka godzin po przebytym cesarskim cięciu. Natomiast przy prawidłowej organizacji oddziału, gdzie są przestrzegane reguły, to sobie czegoś takiego nie wyobrażam – mówił w rozmowie z "Uwagą" Andrzej Matyja, ginekolog położnik, Okręgowy Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej z Świętokrzyskiej Izby Lekarskiej.
Z dokumentacji medycznej zabezpieczonej przez prokuraturę wynika jednak, że do pacjentki personel doglądał co 15 minut. Jej parametry życiowe były w normie. Jednak mecenas Jolanta Budzowska badająca sprawę uważa, że dokumentacja została sfałszowana. Prokuratura nie stwierdziła zaniedbań szpitala. Co innego sąd cywilny. W pierwszej jak i w drugiej instancji stwierdzono odpowiedzialność placówki za śmierć 38-latki. Nikt jednak w tej sprawie nie usłyszał zarzutów. Placówka nie przeprosiła także pana Roberta za to, co się stało.
Mężczyzna obecnie sam wychowuje trójkę synów. - Byłem tylko na jednej rozprawie, kiedy byłe przesłuchiwany. Przy każdej kolejnej musiałbym sobie o tym wszystkim przypominać. To wolę zostać w domu - mówi w rozmowie z "Super Expressem". Sprawa cięgnie się całych sześć lat. - W tym momencie sprawa jest po apelacji szpitala, obecnie chodzi o "zasadność" pozwu w ogóle. Jak się będę denerwował, to niczego nie zmienię, więc po co mam się denerwować - dodaje. Na pytanie o Kasię, mężczyzna wspomina przede wszystkim aktywnie spędzany czas z dziećmi. - Lubiła z nimi gdzieś jeździć, bo ja najczęściej byłem w pracy. Była zawsze uśmiechnięta. Po śmierci Kasi początkowo nic nie było widać, ale jeden z chłopców powiedział mi, że "gdy mama żyła było lepiej". Musiałem się wszystkiego nauczyć od początku - wspomina pan Robert. Przyznaje, że chciałby usłyszeć przeprosiny, ale jeszcze chętniej informację, że żona jednak wraca do domu...
Na razie jednak nic nie wskazuje na to, by placówka poczuwała się do odpowiedzialności za śmierć Kasi. - Z pełną powagą traktujemy każdy temat związany z działalnością szpitala i jest nam niezmiernie przykro z powodu sytuacji, o której Pani pisze.Miała ona miejsce w 2015 r. Od tego czasu w szpitalu zmieniła się dyrekcja i nie pracuje także lekarz wykonujący wówczas zabieg.Ponieważ sprawa jest nadal w toku - do czasu jej całkowitego rozstrzygnięcia szpital wstrzymuje się od jej komentowania - napisała pytana o wydarzenia sprzed sześciu lat Katarzyna Cina z Działu Jakości i Akredytacji dąbrowskiego szpitala.