Fragment pochodzi z książki "Chcesz cukierka? Idź do Gierka. Wspomnienia z dzieciństwa w złotej dekadzie gierkowskiej", Małgorzata Czapczyńska, Marcin Ziętkiewicz. Wydawnictwo Pascal 2022
[...]
Był przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, schyłek gierkowskiej epoki, i ceny żywności rosły na równi z frustracją społeczeństwa, co znajdowało swoje ujście w protestach i strajkach. My jednak mieliśmy tylko mglistą świadomość tego. Nasze życie toczyło się na wsi, z dala od miejskich ośrodków, gdzie ludzie otwarcie sprzeciwiali się komunistycznej władzy, często przypłacając to własnym życiem.
Pamiętam, że czasem słyszałam jakieś strzępki rozmów rodziców o strajkach, ale nie zaprzątały one mojej uwagi na dłużej. I choć czułam, że dzieje się coś ważnego, tak naprawdę niczego nie rozumiałam. Nasze dziecięce podwórkowe życie toczyło się swoim rytmem i dość szybko przywykliśmy do tego, że państwo zaczęło nam racjonować żywność.
Najpierw, już w 1976 roku, pojawiły się kartki na cukier. Natomiast na początku 1981 roku pod kontrolą znalazła się sprzedaż mięsa i wędlin, a później także smalcu, masła, mąki, kaszy, płatków zbożowych, ryżu, czekolady, papierosów, proszku do prania, mydła, papieru toaletowego, podstawowych artykułów dla niemowląt: oliwki i mleka w proszku, oraz alkoholu i benzyny. Wszystkie te produkty były skrupulatnie reglamentowane. I tak na przykład pracownik umysłowy otrzymywał przydział dwóch i pół kilograma mięsa na miesiąc, a pracownik fizyczny – cztery kilogramy. Oficjalnie można też było kupić tylko pół litra wódki na głowę, dwie kostki masła czy sto gramów czekolady.
Nieoficjalnie oczywiście wszystko wyglądało inaczej, gdyż ludzie się kartkami wymieniali, a nawet nimi handlowali. Nasi rodzice na przykład zawsze wymieniali kartki z alkoholem i papierosami na te z mięsem lub czekoladą. Do dziś mam w głowie obrazek, jak mama dzieli na równych pięć kupek – dla wszystkich po jednej – kupione z przydziału czekoladowe gwiazdki na wagę. I wciąż doskonale pamiętam ich smak.
Zupełnie inną sprawą było natomiast zdobycie tych produktów. Znane były dni i pory, w których rzeczone specjały pojawiały się w jedynym sklepie we wsi, oddalonym od naszego domu o jakieś trzy kilometry pawilonie GS „Społem”. Było to zazwyczaj rano, więc na długo przed otwarciem sklepu zbierał się przed nim tłum spragnionych towaru klientów. Dużą część z nich stanowili zawsze mieszkańcy pobliskiego PGR-u, którzy z racji zamieszkania w pobliżu sklepu w pierwszej kolejności wiedzieli, co i kiedy będzie można kupić, i tworzyli listy kolejkowe.
W tym tłumie niejednokrotnie stałam ja lub Marietta, a później także nasza młodsza siostra Beatka. Gdy drzwi sklepu się otwierały, tłum napierał do środka z taką siłą, że trzeba było naprawdę uważać, by nie odnieść jakichś obrażeń. Któregoś razu Marietta miała na sobie kurtkę z ortalionu, który skleił się z ubraniami napierających na nią ludzi tak mocno, że nie mogła się wydostać z tłumu i – jak potem wielokrotnie wspominała – była pewna, że ten tłum ją zadusi.
Fragment pochodzi z książki "Chcesz cukierka? Idź do Gierka. Wspomnienia z dzieciństwa w złotej dekadzie gierkowskiej", Małgorzata Czapczyńska, Marcin Ziętkiewicz. Wydawnictwo Pascal 2022.
Zdjęcia dzięki uprzejmości wydawnictwa.