Maria Kowalska, pseudonim "Myszka", sanitariuszka z pułku "Baszta", to jedna z ostatnich żyjących zbuntowanych kobiet z obozu Stutthof. W grupie czterdziestu sanitariuszek i łączniczek z powstania trafiła do pierwszego i najdłużej działającego na polskich ziemiach obozu koncentracyjnego - Stutthof. Były to jedyne Polki o statusie jeńców wojennych, które trafiły do obozu. Wcielone w mundurach i z opaską powstańczą na rękach wzbudzały szacunek i chęć pomocy ze strony innych więźniów, ale też niechęć czy zazdrość.
Prezentujemy fragment z poruszającej opowieści Marii Kowalskiej, jednej z ostatnich żyjących kobiet pistoletów, której udało się uciec z marszu śmierci. Jak wyglądało życie w obozie?
Maria Kowalska, pseudonim "Myszka": […] Człowieczeństwo przestawało istnieć w obozowej rzeczywistości. Obdzierano cię z niego jak upolowane zwierzę ze skóry. Zrywano je na żywca, bez uprzedzenia. To bolało. Boli do dzisiaj…
Nie okazywałyśmy po sobie strachu. Starałyśmy się zachować resztki powagi. Zresztą z czego tu można było żartować. Los sam śmiał się z nas i wytykał nas palcem. A ciekawość mogłyśmy wzbudzać, bo miałyśmy resztki atrybutów kobiecości. Miałyśmy włosy i choć byłyśmy wyczerpane, to na tle obozowych kobiet wyglądałyśmy ładnie. O ile po takich przeżyciach da się w ogóle wyglądać ładnie.
Wiktor Krajewski: I tak stałyście i czekałyście długie godziny…
W życiu czeka się na wszystko: na radość, na smutek, na śmiech, na łzy, na chwilę szczęścia i moment, gdy ogarnia człowieka rozpacz. Tyle że żyjąc dniem codziennym na wolności, podskórnie się czuje, co się za chwilę stanie. A tu? W obozie? Mogło wydarzyć się wszystko, bo ktoś, komu dana jest władza, potrafi być nieobliczalny. Władza wyzwala okropne instynkty i doskonale pokazuje, kto jakim jest człowiekiem. Wojna jest swoistym dowodem na to, że w ludziach siedzą pokłady bestialstwa, które wychodzą na światło dzienne, gdy jest ku temu okazja i komuś się wydaje, że nie poniesie za to kary.
Stałyśmy pod gołym niebem. Bezsilne. Czekając na to, jaki za chwilę usłyszymy wyrok. Ale znowu nic się nie zadziało. Nakazano nam wejść do baraku. Stłoczyłyśmy się wszystkie w jednym pomieszczeniu, a nie zapominajmy, że była nas czterdziestka. Do dyspozycji miałyśmy jedynie podłogę. Gołe klepisko. I stolik, a w zasadzie stoliczek, który stał samotnie w rogu i tylko podkreślał pustkę panującą w pomieszczeniu. Wiedziałyśmy już, co to za miejsce i kimś są więźniowie. Poczułyśmy się oszukane. Zakpiono z nas. Obiecano nam przecież, że trafimy do obozu jenieckiego. Później walczyłyśmy o to, by traktowano nas jak jeńców wojennych, bo przecież pojmano nas z powstania, gdzie ryzykowałyśmy nasze życie.
Jak wyglądała wasza codzienność, gdy na półtora miesiąca zostałyście zamknięte w baraku?
Poczucie bojowości potęgowało się w nas z każdym dniem. Na świat wyglądałyśmy przez dwa okna bardzo nisko umieszczone w ścianie baraku. Zamknięto nas na klucz, a zgrzyt zamka całkowicie pozbawił mnie złudzeń, że może jakimś cudem uda nam się dać nogę. Żadna z nas nie próbowała uciekać, bo czułyśmy powagę sytuacji. Mogłyśmy się buntować, wszczynać bójki, kłócić się do upadłego, ale czy nasza bojowość miała większy sens? Nie. Byłyśmy marionetkami w rękach okupanta. Odtąd to on dyktował, jak mamy żyć, co robić… Nasz los – mój los – był w rękach osób, które zapomniały o tym, że mają przed sobą ludzi z krwi i kości, z marzeniami, pragnieniami i uczuciami.
Choć zaakceptowałam fakt, że dwudziestometrowa przestrzeń jest odtąd miejscem mojej egzystencji, to cały czas tliła się we mnie nadzieja, że jeszcze przyjdzie taki dzień, kiedy będzie mi dane żyć jak dawniej, że będę mogła iść przed siebie bez żadnych ograniczeń. Po prostu gdzieś pójdę, pobiegnę, ale nic na razie nie wskazywało, kiedy to nastąpi. A skoro nic nie następowało, to zmuszona byłam nauczyć się żyć w realiach, jakie mroziły krew w żyłach.
Nigdy nie zapomnę chwili, gdy rozejrzałam się po naszej grupie. Jeszcze kilka tygodni temu pałałyśmy chęcią walki, pełne przeświadczenia, że nasz młodzieńczy zryw znajdzie odzwierciedlenie w rzeczywistości i będziemy na nowo wolnymi ludźmi. Jednak nie zobaczyłam dawnych nas. Byłyśmy brudne, zziębnięte i w pewnym sensie zgaszone. Może był to moment przełomowy, bo zdałyśmy sobie sprawę, że wstąpiłyśmy na kompletnie nieznane dla nas terytorium. Ale skoro już wstąpiłyśmy do nieznanego nam świata, to nie miałyśmy wyjścia i musiałyśmy się do niego przystosować. Poznać jego reguły.
Jakie one były?
Twarde niczym głaz, którego nic nie jest w stanie rozłupać.
Trudno było wam przyswoić sobie zasady panujące w obozie?
Zajęło nam to jakiś czas, ale człowiek, jeśli tylko chce, może dostosować się do każdych warunków życia i panujących w nich reguł. Nawet tych, które jeszcze do niedawna uważałyśmy za piekło.
Szybko pojęłyśmy, że możemy polegać wyłącznie na sobie. Może płynęłyśmy jeszcze na fali młodzieńczej naiwności i powstańczej nadziei, ale nie rozckliwiałyśmy się nad sobą. Nie miałyśmy wyjścia, musiałyśmy nauczyć się żyć w tych warunkach i zorganizować sobie w nich życie.
Żeby żyło nam się łatwiej, uzgodniłyśmy, że nasza czterdziestka podzieli się na mniejsze podgrupy, a dokładnie na cztery, bo dzięki temu sprzątanie, dzielenie posiłków, wszystkie prozaiczne czynności staną się łatwiejsze.
Człowiek potrzebuje żyć w pewnym rytmie i to od nas zależało, czy położymy się na klepisku ze łzami w oczach i będziemy czekać nie wiadomo na co, czy podejmiemy walkę z własnym strachem i poczuciem bezsensu. Bo nie mówię, że lęku nie było. Był! Oczywiście, że był! Atakował nas z każdej strony, tyle że nie chciałyśmy ponieść klęski. Już jedną klęskę miałyśmy za sobą i trudno było nam ją przełknąć, a teraz… Los był poniekąd w naszych rękach, mimo że zostały one związane kolczastym drutem. [...]
Fragment pochodzi z książki "Kobiety pistolety. Maria Kowalska w rozmowie z Wiktorem Krajewskim", Wydawnictwo Prószyński i S-ka
O autorach: Maria Kowalska - urodzona w 1925 roku w Warszawie. Uczennica prywatnego gimnazjum Anny Jakubowskiej przy Placu Trzech Krzyży. We wrześniu 1942 roku wstąpiła do konspiracji. W ramach Wojskowej Służby Kobiet należała do Pułku "Baszta". Po kapitulacji Powstania Warszawskiego w grupie czterdziestu kobiet zamiast do obozu dla jeńców wojennych trafiła do obozu koncentracyjnego Stutthof. Do emerytury pracowała w Ministerstwie Przemysłu Chemicznego.
Wiktor Krajewski - dziennikarz. W 2015 roku debiutował bestsellerową książką "Łączniczki. Wspomnienia z Powstania Warszawskiego". W 2017 roku opublikował "Pocztówki z powstania", w 2019 roku rozmowę z Aliną Dąbrowską "Wiem, jak wygląda piekło", a w 2020 roku "Chciałbym nigdy cię nie poznać" oraz "Taniec na gruzach", rozmowę z Niną Novak, najwybitniejszą polską primabaleriną. W 2021 roku ukazał się zbiór jego rozmów pod tytułem "Seksoholicy".
27 stycznia został ustanowiony Międzynarodowym Dniem Pamięci o Ofiarach Holokaustu przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w 2005 r. dla uczczenia pamięci ofiar pochodzenia żydowskiego zamordowanych przez Niemców podczas II wojny światowej.
Data święta upamiętnia wyzwolenie przez oddziały Armii Czerwonej w 1945 roku niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Według historyków Niemcy zamordowali tam do 1,5 miliona ludzi, z czego większość stanowili Żydzi. Przez obóz Stutthof przeszło około 110 tysięcy więźniów, najliczniejszą grupę narodowościową także stanowili Żydzi. Ocenia się, że blisko 65 tys. więźniów tego obozu zginęło.
Po dobre książki historyczne zapraszamy na www.wiemiwybieram.pl/harde. Wydawnictwo Harde zaprasza też na stronę www.harde.se.pl oraz na Facebook.com i Instagram - @hardewydawnictwo.