Postanowione. Jadę w Alpy zimą i spróbuję swoich sił na nartach. Areną mojej walki ze strachem przed połamaniem się lub utratą życia jest Dolina Stubai, gdzie śniegu nigdy nie brakuje (sezon narciarski trwa tu od października do maja). Nigdy nie jeździłam, więc przygotowując się do podróży, sprawdzam głównie atrakcje, które Dolina Stubai oferuje już w ramach après-ski. To na wypadek, gdybym jednak nie zapałała miłością do narciarstwa zjazdowego. Wiem zatem, że mogę przesiąść się na sanki, założyć biegówki, śnieżne rakiety, lub też buty trekkingowe i maszerować od schroniska do schroniska porównując smak szpecli, knedli i innych lokalnych pyszności z widokiem na zaśnieżone Alpy. Choć przygotowania nie poszły na marne, to jednak obawy o to, czy poradzę sobie na nartach, okazały się niesłuszne. W takich warunkach poradzi sobie każdy.
Dolina Stubai. Jak dobrze spędzić czas w austriackiej krainie zimy?
Przylatuję do Insbrucku w czwartek późnym popołudniem. Z przesiadką w Wiedniu podróż z Warszawy trwa około czterech godzin. Już sam lot jest niezwykle ekscytujący. Moment lądowania w Insbrucku sprawia, że nie odrywasz wzroku od tego, co za oknem samolotu. Podczas zbliżania się do ziemi, maszyna niemal szoruje brzuchem po szczytach gór, następnie skręca, wlatuje w przełęcz i spokojnie ląduje, a ja patrzę przez okno na zaśnieżone Alpy, które wydają się, być na wyciągnięcie ręki. Później tylko odbiór walizki i jadę do Neustift, skąd mam najbliżej na lodowiec Stubai. Miejscowość, w której się zatrzymuję, znajduje się około 10 kilometrów od lotniska. Można się tu dostać taksówką, ale także autobusem, który kursuje co około 30 minut. Kręta malownicza droga do hotelu zajmuje około 20 minut. Narty mam zaplanowane na jutro. Dzisiaj szybki spacer po okolicy, wizyta w sklepie, w którym szukam lokalnych produktów i sen. Z mojej wyprawy przynoszę do pokoju graukäse – tyrolski, bezpodpuszczkowy ser z kwaśnego mleka o intensywnym zapachu i obłędnym smaku. Zjadam go patrząc na wielkie góry, które w zapadającym już mroku budzą jeszcze większy respekt niż za dnia, a jednocześnie wysyłają sygnał - czekamy na ciebie jutro.
ZOBACZ TEŻ: Dolina Stubai. Co jeść w Tyrolu? Austriackie przysmaki, których musisz spróbować
Gdzie na narty w Austrii? Dolina Stubai. Narty na lodowcu dla początkujących i zaawansowanych
Piątkowy poranek, Alpy we mgle, prószy śnieg. Prognozy pogody nie są optymistyczne, szanse na słońce są niewielkie. Trudno, miały być narty, będą narty. Do dolnej stacji kolejki Stubaier Gletscher można dojechać darmowym skibusem lub autem. Na miejscu dostępny jest duży darmowy parking. Działa też wypożyczalnia sprzętu, więc nie trzeba zabierać go ze sobą. Życzliwa i profesjonalna obsługa dokładnie mierzy rozmiar buta i dopasowuje go do naszego poziomu zaawansowania. Następnie wybór kijków i nart (kask i gogle mam swoje). Gdy mam już z wszystko dołączam do bardziej zaawansowanej grupy koleżanek i kolegów. Wsiadamy do gondoli i ruszamy na wysokość ponad 3000 m n.pm. Na górze mroźne powietrze czuję tylko przez chwilę, gdy próbuję swoich sił na stoku, jest już bardzo gorąco. Mimo że nie ma słońca. Moi towarzysze wyprawy są bardziej zaawansowani, dlatego rozdzielamy się i każdy wybiera swoją trasę. Na lodowcu jest ich aż 35. Najdłuższa liczy 10 km, naturalnie wybieram znacznie krótszą - łączkę treningową. Mój instruktor, Victor, pokazuje mi podstawy, uczy wchodzenia pod górę i wszystkich tych ważnych rzeczy, które są niezbędne do poruszania się w nartach. Po kilkunastu minutach jestem już gotowa, by stanąć na magicznej taśmie, która niczym latający dywan wiezie mnie na mój pierwszy narciarski szczyt. Zjazd z niego trwa może minutę, ale to szczyt na miarę moich umiejętności. Przez dwie godziny doskonalę technikę, prawie nikt mi nie przeszkadza. Choć na stacji było mnóstwo ludzi, na tym ogromnym terenie wydaje się, jakby była ich garstka. Dla takiego laika jak ja, to duży plus. Wiem, że jeśli skręcę w złą stronę lub narty poniosą mnie z zawrotną prędkością, nikomu nie zrobię krzywdy. Język polski słyszę tu bardzo często. Trzyletnie dzieci jeżdżą w kamizelkach z napisem „Polska Szkółka Narciarska”, wiele materiałów informacyjnych o Dolinie Stubai także dostępnych jest w naszym języku. Pytam więc spotkanych na stoku rodaków, dlaczego wybrali Austrię. W odpowiedzi słyszę, że chodzi o doskonałe warunki, dobre ceny (dzieci do 10 lat jeżdżą bezpłatnie z rodzicem, który ma karnet) i bliską odległość od Polski. W dodatku dzieci mają tutaj co robić. Fakt, na lodowcu jest mnóstwo atrakcji dla rodzin z dziećmi. Uwagę zwraca ogromna zjeżdżalnia w kształcie mamuta, są też specjalne tory, slalomy i przeszkody a do tego przedszkole, w którym maluchy mogą zdrzemnąć się, a także specjalna restauracja. Jeśli o jedzenie chodzi, to dorośli też nie powinni narzekać. Na górze jest kilka restauracji, schronisk i barów. Po mojej pierwszej, dwugodzinnej lekcji, przyszedł czas na uzupełnienie energii w Schaufelspitz. W karcie tyrolskie przysmaki w cenach jak w Polsce. Jako miłośniczka ziemniaków zdecydowałam się na rösti, czyli placki ziemniaczane. Były złociste, chrupiące na zewnątrz i miękki w środku. Po posiłku regeneracyjnym przyszedł czas na kolejną lekcję. Zabawa na stoku była przednia. Po dwóch godzinach dołączają do mnie moi doświadczeni koledzy i koleżanki. Są w doskonałych nastrojach, opowiadają o długich zjazdach i pytają, jak mi poszło. Skromnie odpowiadam, że żyję i to już sukces, ale w wyobraźni widzę siebie jako gwiazdę w remake’u filmu „Szaleństwo w Aspen”, o ile ktoś zdecyduje się taki nakręcić.
Zima w Dolinie Stubai. Sanki w magicznej krainie Elfer
Po nartach czas na szybką regenerację w hotelu i ruszamy na sanki do Elferbahnen w Neustift. W poniedziałki, środy i piątki można tu zjeżdżać po zmroku. Sanki wypożyczasz na dolnej stacji kolejki, wjeżdżasz z nimi na górę, spoglądając na pięknie oświetlone Neustift. Na górnej stacji znajduje się restauracja, w której można zjeść solidną kolację np. winer schnizel z frytkami i żurawiną. Tak, w Tyrolu konfitura z żurawiny lub borówki jest podawana niemal do wszystkiego, ale trzeba przyznać, że zarówno winer schnizel, jak i cordon bleu smakują z nią zaskakująco dobrze. Jednak tym razem, to nie jedzenie jest gwiazdą wieczoru, a nocna jazda na sankach. Ta nie ma nic wspólnego z nawet najbardziej stromą górką w parku. Tutaj trasa liczy 8 km! W przecudnej scenerii mroźnej zimy mkniesz, wpadając w zakręty, obracając się kilka razy i dalej prosto. Prędkość zależy tylko od Ciebie. Trasa jest oświetlona, choć bywają bardziej zacienione momenty, które sprawiają, że zjazd staje się jeszcze bardziej ekscytujący. Takie nocne sanki są niesamowite i zostają w pamięci na długo. Warto też zwrócić uwagę na okoliczności przyrody. Zanim ruszysz w dół, zrób spacer wokół restauracji. Zaśnieżone drzewa i malutkie chatki w świetle latarni wyglądają niczym baśniowa kraina z pocztówki.
Dolina Stubai. Narty z widokiem na Alpy dla zaawansowanych i początkujących
Sobotni poranek w Neustift zapowiada dobrą pogodę. Góry, które widzę z okna, są mniej posępne niż wczoraj, nie ma mgły, słońce przebija się przez chmury. Dzisiaj ruszamy na Schlick 2000. W dolnej stacji kolejki także działa wypożyczalnia sprzętu. Nie jest już tak imponująca, jak na Stubaier Gletscher, ale wszystko działa, jak należy, a ja, jako doświadczona narciarka alpejska z czterogodzinnym stażem wiem, jaki mam rozmiar buta i jakich nart potrzebuję. Choć na wszelki wypadek zaznaczam, że proszę o sprzęt dla początkujących. Ubrana od stóp do głów jestem gotowa na kolejny dzień zmagań na stoku. Dzisiaj moim nauczycielem będzie Peter, który szkoli amatorów i zaawansowanych narciarzy od kilkudziesięciu lat. Wjeżdżamy kolejką na górę, ja i Peter wysiadamy przy stacji pośredniej, moi towarzysze jadą wyżej. Na Schlicku 2000 są 23 trasy zjazdowe liczące 25 kilometrów. Są szerokie i dobrze naśnieżone. Miejsce dla siebie znajdzie tu każdy bez względu na poziom zaawansowania. W tym sezonie uruchomiono także nową kolejkę – Galtbergbahn. Zastąpiła wyciąg orczykowy z 1961 roku. Nowoczesne gondole mieszczą dziesięć osób, a trasa wiedzie od schroniska Fronebenalm aż do Galtam, gdzie można szusować z widokiem na łańcuch szczytów Kalkkögel. Te mogę podziwiać także niżej, gdzie są idealne warunki dla moich umiejętności. Muszę przyznać, że słoneczny dzień w Alpach nie sprzyja nauce. Jestem rozkojarzona i walczę ze sobą. Chcę chłonąć ten krajobraz. Zadzieram głowę do słońca wiedzę paralotniarzy, którzy spokojnie szybują nad szczytami i wyobrażam sobie, co muszą czuć, patrząc na Alpy z tej perspektywy. Z rozmarzenia wyrywa mnie głos Petera, który tłumaczy, że tym razem podczas zjazdu mam najechać na przeszkodę, którą ustawił na końcu trasy. Widziałam, jak na niższej górce robił to pięcioletni chłopiec. Ja dawno dwie osiemnastki mam za sobą, mój upadek nie będzie tak uroczy i nieszkodliwy jak u niego. No trudno postaram się nie wywrócić. Nic z tego, za pierwszym razem się nie udaje. Przypominam sobie odcinek starego polskiego serialu „Wojna Domowa”, w którym instruktorem narciarstwa jest Bogumił Kobiela tłumaczący uczniom – „Jak się nie przewrócis, to się nie naucys”. I tego się trzymam. Choć później już nie upadam. Uczę się jeździć tyłem, kontrolować prędkość i skręcać tam, gdzie chcę, a nie tam, gdzie niosą mnie narty. Po dwóch godzinach jestem gotowa na bardziej wymagające trasy, ale najpierw obiad. Działa tu dziwięć schronisk, barów i restauracji. Zjeżdżam do schroniska Fronebenalm, znajduje się na trasie prowadzącej do doliny. Na zewnątrz słychać tradycyjną lokalną muzykę, ludzie wygrzewają się w słońcu, raczą się lokalnymi trunkami i uzupełniają utracone na stoku kalorie. A to wszystko z widokiem na zaśnieżone Alpy. W drodze do karczmy mijam kelnera obładowanego talerzami z ogromnymi porcjami kiełbasek z sałatkami i już wiem, co zamówię. Jednak gdy dostaje kartę, bardziej niż currywursty, kuszą mnie tyrolskie przysmaki. Decyduje się na knedle z dodatkiem sałatki ziemniaczanej (nie jest tak kwaśna, jak niemiecka kartoffelalat) i różnych surówek, ale to knedle są tutaj gwiazdami. Serowy z graukäse jest podsmażony, bułczany z dodatkiem specku i szczypiorku – ugotowany. Oba są delikatne i puszyste. Ogólnie jedzenie w Alpach Stuabajskich jest tak dobre, że mogłabym przyjeżdżać tu tylko po to, by się nim cieszyć (ważna informacja - warto mieć ze sobą gotówkę, nie wszędzie zapłacimy kartą). Nie mogę jednak spędzić reszty dnia jedząc knedle, bo zamiast zjeżdżać ze stoku, będę się z niego turlać. Czas na kolejną lekcję. Wjeżdżam orczykiem na górę i pokonuję kolejne metry w dół na nartach. Pod koniec jestem już tak zmęczona, że nie wiem, czy narciarstwo to sport dla mnie. Na wszelki wypadek, jutro sprawdzę inne możliwości aktywnego wypoczynku.
Dolina Stubai zimą. Co robić, jeśli nie lubisz nart?
Niedziela, ostatni dzień pobytu w Dolnie Stubai. Samolot do domu mam dopiero o 18:55, przede mną piękny słoneczny dzień i zamierzam go wykorzystać. Dziś w planach jest wędrówka u podnóży góry Serles, jej wierzchołek widać z Insbrucku. Żeby dostać się do ośrodka Serlesbahnen, trzeba dojechać do Mieders. Urokliwa miejscowość znajduje się zaledwie 10 minut drogi od Insbrucka. Tutaj zjeżdżać na nartach lub snowboardzie można już przy dolnej stacji kolejki. Można także wsiąść do gondoli, która zawiezie nas wyżej i otworzy przed nami baśniową krainę. Ze szczytu rozciąga się panorama, która sięga aż po Innsbruck i leżące za nim pasmo Karwendel. Stąd ruszamy na zimową wędrówkę po ścieżkach wiodących wśród lasu i widokami na majestatyczny szczyt Serles (2 717m n.p.m.). Jedna z popularniejszych tras wiedzie do klasztoru Maria Waldrast (około godziny drogi spokojnym marszem) na wysokości 1 600 m n.p.m. Wybudowano go w XV wieku i do dziś jest klasztorem położnym najwyżej w Europie. Działa tu także hotel i gospoda serwująca tyrolskie przysmaki. Do Maria Waldras pielgrzymują wierni z całego świata, ale najliczniejszą grupę przybyszów stanowią mieszkańcy okolicznych miejscowości. Wszystko za sprawą źródełka, tryskającego wodą, której przypisuje się uzdrawiające właściwości. Ponoć niektórzy napełniają całe kanistry. Woda nigdy się nie psuje i zapewnia długowieczność. Kościoły i kapliczki w Alpach Stubajskich to częsty widok. Według jednej z legend górale długo walczyli z czarownicami, które upodobały sobie te tereny. Kradły mleko i czyniły spustoszenie w gospodarstwach. Żeby je wypędzić, postawiono kościoły z dzwonami tak głośnymi, że żadna heksa nie mogła tego dźwięku znieść. Mimo że żadnych czarownic już tu nie ma, to magia została. Sosny przykryte białą kołderką, zmrożone płatki śniegu skrzące w słońcu i zapierające dech w piersiach widoki, tworzą zaczarowany krajobraz. O tym, że jesteśmy w prawdziwym świecie przypominają spotkani na szlaku ludzie. Machają i uśmiechają się na powitanie, idą dalej. Wędrówkę ułatwiają dobrze przygotowane trasy, również dla nart biegowych. Niektórzy zamiast nart lub spaceru, wybierają sanki. Można tu także wędrować na rakietach śnieżnych, a gdy się zmęczymy, zrobić przystanek w jednej z pięciu restauracji. Sanki, wędrówki piesze i na rakietach śnieżnych oferują także pozostałe ośrodki: Schlick 2000 w Fulpmes, Elferbahnen w Neustift, czy Stubaier Gletscher. Dodatkowo, jeśli nie lubisz lub nie masz ochoty na szaleństwa na stoku, możesz oglądać Alpy z góry. Przy górnej stacji kolejki na Schlick 2000 tuż przy Panorama Restaurant Kreuzjoch na wysokości 2 136 m n.p.m znajduje się punkt z paralotniami. Dla mniej odważnych, na lodowcu Stubai znajduje się platforma widokowa Top of Tyrol (3 210 m n.p.m.), z której rozpościera się widok na ponad 109 trzytysięczników. Warto także śledzić stronę internetową Doliny Stubai (jest dostępna po polsku). Pojawiają się na niej aktualne informacje dotyczące imprez. Na przykład zimowych cotygodniowych, nocnych wędrówek z pochodniami, psimi zaprzęgami, łyżwami, kuligami i kulinarną ucztą złożoną z tyrolskich przysmaków. Żeby spróbować wszystkiego, tydzień może okazać się za krótki, ale w cztery dni też możesz zobaczyć wiele.