– To jest casita, domeczek, a tu, na rękawie, gwiazda. Na ten duży romb mówimy ma’luch. Nie wiem, jak to będzie po hiszpańsku. To najważniejszy motyw z naszej miejscowości – María Gomez Santis wodzi dłonią po swojej bluzce, objaśniając znaczenia wzorów. Utkała je sama. Od czerwonych, różowych i niebieskich nici aż bije blask.
Poza tym izba jest bura i zagracona. Światło wsącza się tylko przez półotwarte drzwi i dziury w ścianie, z której deszcz wymył parę mułowych cegieł. Tu María mieszka, tu pracuje – razem z mamą, siostrą i kilkoma compañeras. Pochyla się nad krosnem, na przemian napina je i luzuje, przekłada wątek z lewa na prawo, z prawa na lewo.
Koleżanki patrzą beznamiętnie. Wszystkie to potrafią, majańskie kobiety z Aldamy tkają tak od pokoleń. Za to dwie metyskie twarze śledzą każdy ruch. I dopytują: o dobór kolorów, o przeliczanie nici w zdobieniach, o zaostrzoną kość, którą María rozczesuje osnowę.
– Claudia i Angélica sprzedają nasze wyroby w innych częściach Meksyku. Muszą wiedzieć, jak powstają, pyta o to coraz więcej klientek – Alma del Mar wyjaśnia, dlaczego ściągnęła koleżanki do stanu Chiapas, na drugi koniec kraju. Teraz podglądają, jak tka się bluzki, po południu pojadą spotkać się z hafciarkami. Potem wełniane przytulanki, ręcznie tkane torby i saszetki. Szybki kurs majańskiego rękodzieła.
Alma dokształcać się nie musi. Od sześciu lat prowadzi w popularnym wśród turystów mieście San Cristóbal de las Casas sklep Kux Lejal. W miejscowym języku tzotzil nazwa ta oznacza dobre życie – bo nie chodzi tylko o piękne przedmioty, ale i o to, by wykonujące je kobiety otrzymywały godziwą zapłatę, za którą odzieją czy poślą do szkoły dzieci. A z zapłatą bywa w Chiapas różnie.
Uczciwe zakupy
Przed otwarciem sklepu Alma pracowała w fundacji wspierającej rękodzielniczki. Dowiedziała się, że tkaczkom zdarza się sprzedawać wyroby za mniej, niż wydały na nici. Wiele nie chodziło do szkoły, słabo radzą sobie z rachunkami. A zresztą – skoro kupiły i utkały, to niech chociaż część się zwróci.
Nie brakuje handlarek wykorzystujących ich niewiedzę i trudną sytuację. – Kiedyś zaproponowałam nasze wyroby przekupkom z targu pod kościołem Santo Domingo – wspomina María. To największe zagłębie niedrogich suwenirów w San Cristóbal, zawsze pełno tam turystów. – Za szalik zaproponowały 80 peso. To nawet nici i dojazd się nie zwrócą! – jeszcze dziś się denerwuje.
W Kux Lejal dostają ponad dwa razy więcej. Alma wraz z tkaczkami ceny wyznacza jasno: koszt surowca plus stawka za każdą godzinę pracy. Na metkach pojawiają się więc często dziwaczne, niezaokrąglone sumy, a także czas pracy, nazwa miejscowości, gdzie powstał wyrób, oraz imię rękodzielniczki (zwykle są to kobiety).
Kto z kupujących zostawi adres e-mailowy, dostanie także zdjęcie. W uczciwych zakupach chodzi nie tylko o pieniądze, ale i o relację z twórcą czy twórczynią.
Sztuka etniczna czy turystyczna?
„Przybycie turystów to inspiracja do »wymyślania« tradycji, do eksperymentowania i do wykraczania poza stosowane dotychczas rozwiązania formalne” – pisze Anna Wieczorkiewicz w pracy „Apetyt turysty”. Antropolożka zauważa też, że wyroby dzieli się często na cenioną „sztukę etniczną” oraz „sztukę turystyczną”, deprecjonowaną jako komercyjna i rzekomo nieautentyczna.
Wydaje się jednak, że linia podziału przebiega gdzie indziej. Kilka lat temu rozmawiałem w niemieckim Szwarcwaldzie z Oliverem Zinapoldem, snycerzem i twórcą słynnych zegarów z kukułką. Ubolewał nad zalewem regionu przez tanie podróbki z Chin, założył z kolegami stowarzyszenie broniące praw rzemieślników. Zdziwiłem się więc, gdy opowiadał o czasomierzach z symbolem jin i jang albo w kształcie helleńskiej świątyni, które wykonali na zamówienie klientów z Azji i Grecji.
– Moim zdaniem są bardziej autentyczne od chińskich kopii – obruszył się Oliver. – Ważne, że powstały ze szwarcwaldzkiego drewna, że wykonali je tutejsi mistrzowie. Jakość i tradycja – to się liczy! – przekonywał.
Eksperymentowanie i wykraczanie poza schematy może zresztą zaowocować powstaniem całkiem nowych rodzajów sztuki. Świetnym przykładem jest Hurumzi Henna Art Gallery ze Stone Town na Zanzibarze. Fatma Mohammed Juma i kilka koleżanek henną malowały od zawsze – ale wyłącznie dłonie i stopy, zgodnie z suahilijską tradycją. Kilkanaście lat temu, za namową dwóch malarzy, przeniosły hennowe wzory na płótna. Dziś ich wyjątkowe obrazy kupują turyści i właściciele miejscowych hoteli. Zyski dzielone są po równo między twórczynie a wspólną kasę, przeznaczoną na finansowanie działalności galerii.
Cena wiedzy i talentu
Nie zawsze trzeba jednak dokonywać formalnych rewolucji – czasem wystarczy nazwać na nowo rzeczy już istniejące. Magdalena Sadkowska, prowadząca w Ugandzie ośrodek Papaya Lake Lodge, opowiada, że kobiety należące do założonej przez nią grupy plecionkarek – na którą mówi po prostu „craft” – dawniej nie uważały swoich umiejętności za coś wyjątkowego.
– W Ugandzie trawa rośnie wszędzie, koszyki i maty pleciono na codzienny użytek. Ale nie znaczy to, że do wykonania najprostszej choćby rzeczy nie są potrzebne wiedza i kunszt. A dziewczyny naprawdę mają talent – przekonuje. Resti jest mistrzynią plecenia koszy z palmowych liści, Shamim – ozdobnych talerzy. – Wyplatanie to sztuka. Chcę, żeby uwierzyły w to i one, i nasi goście – podkreśla Magda.
Nie jest to łatwe, bo w podróży często zaczynamy stosować inne niż w domu standardy. – Niektórzy spodziewają się, że skoro są w Afryce, to kupią koszyk za dolara. Zaskakuje mnie, że moda na ręcznie robione rzeczy „made with love”, za które u siebie jesteśmy w stanie sporo zapłacić, nie przekłada się na pamiątki z podróży – wzdycha Magda.
– Dostałyśmy kiedyś zamówienie na 20 plecionych talerzy. Jako że było hurtowe, to i cena miała być niższa. Pomyślałam o Shamim, która musiałaby przez pół roku – bo jeden talerz to 2-3 tygodnie pracy – siedzieć zgięta wpół. Nie zgodziłyśmy się na obniżkę. Przecież to ten sam wysiłek i kunszt. Sprzedajemy wyroby za naszą ustaloną stawkę. Targowania nie dopuszczamy.
Pytajcie, a znajdziecie
– Odrobina targowania niekoniecznie musi być czymś złym. Ale zanim zaczniemy do upadłego zbijać cenę, zastanówmy się, ile pracy i umiejętności ktoś włożył w wykonanie danej rzeczy. Przy naprawdę niskiej cenie powinna się nam zapalić w głowie lampka ostrzegawcza – przekonuje Borys Bińkowski, współtwórca marki Szczypta Świata, sprowadzającej kawę, kakao czy yerba mate z certyfikatem sprawiedliwego handlu. W ofercie mają też trochę rękodzieła, choć, jak przyznaje Borys, zainteresowanie nim nie jest zbyt duże.
– Przy doborze wyrobów albo polegaliśmy na gwarancjach niemieckiej sieci fair trade El Puente, albo sprawdzaliśmy sami. Jechaliśmy np. do producentów hamaków i ubrań w Ekwadorze, na własne oczy oglądaliśmy miejsce i warunki, w jakich pracują, i ustalaliśmy satysfakcjonującą dla obu stron cenę – opowiada. I przekonuje, że wizyta u twórców to najlepszy sposób na uczciwe zakupy.
– W Azji Południowo-Wschodniej czy Ameryce Łacińskiej rzemieślnicy rozkładają czasem warsztaty na ulicy. Istnieją także miejscowości specjalizujące się w garncarstwie czy tkactwie. Warto pojechać w takie miejsca – zachęca. A jeśli nie, to chociaż wypytać sprzedawcę na targu czy w sklepie o pochodzenie wyrobów, technikę wytwarzania, surowce, wzory. I wybierać te lokalne. Im bardziej zbliżymy się do źródła, tym większa szansa, że nasz zakup będzie uczciwy. I tym więcej wspomnień będzie wiązało się z taką pamiątką po powrocie do domu.