"Super Express": - Dzisiejsza debata Ewy Kopacz z Beatą Szydło wpłynie znacząco na wynik wyborów?
Jarosław Gugała: - Nie sądzę. To ważne wydarzenie medialne, ale niejedyne. Obie kandydatki są na co dzień obecne w mediach i wszystko, co miały do powiedzenia, chyba już powiedziały. W sensie treści zapewne nic już się nie wydarzy, ale tym razem będą decydowały czynniki emocjonalno-wizerunkowe. Przypuszczam jednak, że ta debata niczego nie zmieni i nie odwróci tendencji widocznych w badaniach.
- Czyli takie debaty w sensie merytorycznym nie są w Polsce istotne...
- To prawda. Jednak ich uczestniczki nie powinny ograniczać się tylko do dbałości o wizerunek. A tak może być. Dużo lepiej byłoby dla wyborców, gdyby każda partia mogła uczestniczyć w innej debacie. Kilku polityków z jednej partii odpowiadających za różne dziedziny i kilku dziennikarzy, którzy mogą dopytać, docisnąć. Wyborcy mogliby wtedy uzyskać jakiś obraz tego, co może się wydarzyć po wyborach. A tak będzie spotkanie dwóch pań, które powtórzą to samo, co do tej pory. I choć obie mają temperament, to nie popełnią żadnego błędu.
- Dlaczego ta debata wydaje się tak wielu wyborcom znacznie mniej istotna niż choćby debaty braci Kaczyńskich z Donaldem Tuskiem?
- Dwa podstawowe powody. Pierwszy to błąd mediów, które nie potrafią wyegzekwować od polityków sensownych odpowiedzi, docisnąć ich w kwestii obietnic bez pokrycia...
- To w kampaniach pojawiało się zawsze.
- Tak, ale takiej powodzi obietnic bez pokrycia jak w tej kampanii jeszcze nie było. Naprawdę, do tej pory politycy jakoś się mitygowali, a dziś obiecują wszystkim wszystko. Niestety, media nie poddają tych propozycji gruntownemu egzaminowi, stąd jakość tej kampanii jest gorsza. Efektem może być coraz większe rozczarowanie po kolejnych wyborach, rozczarowanie demokracją, odwrót od udziału w polityce. I sprawa druga to brak społeczeństwa obywatelskiego. Jesteśmy wciąż "posttotalitarni".
- W jakim sensie?
- Wciąż wydaje się nam, że politycy załatwią wszystko za nas. I można mieć to w nosie. Uczestniczenie w aktach wyborczych na poziomie 40 proc. - taka bierność to dramat. To niedojrzałość, która zawsze kończy się tragicznie. Wracając jednak do polityków, ich wina w tym, do jakiego poziomu zeszła nasza debata, jest ogromna. Od zarania wolnej Polski zadłużamy tę Polskę. Rok w rok, oprócz jednego roku na początku lat 90., jedziemy na deficycie budżetowym! Zadłużamy się i to nie jest tematem debaty!
- Polska w ruinie!
- I to jest smutne, że ta dyskusja schodzi właśnie na taki poziom. A przecież prędzej czy później będzie trzeba za te długi zapłacić. Jeżeli tego nie powstrzymamy, to nasze dzieci, wnuki i prawnuki zostaną z niesamowitym garbem. Budżet na przyszły rok już dziś przewiduje 20 proc. długu! Jak długo można żyć, zarabiając np. 5 tys. zł i wydając 6 tys.? Już mamy dług na granicy dopuszczalnej przez konstytucję. Powinno nastąpić jakieś opamiętanie, chciałbym usłyszeć w debacie polityków, także obu pań, co z tym zrobić. Nie spodziewam się jednak, żebym usłyszał. O tym się nie mówi w ogóle. Rzuca się tylko jakimiś hasłami. Najgorsze jest jednak co innego.
- Co?
- Brak szacunku polityków do wyborców.
- W kampanii demonstracyjnie okazują akurat taki przypływ szacunku, że aż robi się od tego niedobrze.
- Gdy ktoś kogoś szanuje, to nie opowiada mu bzdur i nie oszukuje go, patrząc mu w twarz. Polscy politycy robią to bez mrugnięcia okiem.