Motocyklem przez kontynent

2014-01-18 3:00

Grzegorz Kogut jest dobrze znany w środowisku polonijnym. Właśnie wrócił z kolejnej swojej wyprawy - tym razem był w Kirgizji. Jak mówił już dawno, zawsze pasjonowało go wszystko, co amerykańskie: począwszy od filmów i muzyki, a skończywszy na... lotach w kosmos. Jednak największym uwielbieniem darzył legendę, która nazywa się Harley Davidson!

- Po wyprawie do Australii i Tasmanii zdecydowałeś się na kolejne przedsięwzięcie, tym razem dotarłeś do Kirgizji. Czym ta wyprawa różniła się od poprzednich?

- Czego jak czego, ale to właśnie górskich przepraw nie brakowało podczas mojej kolejnej wyprawy. Po powrocie z Australii i Tasmanii oraz po kilku miesiącach przygotowań i odpoczynku nadeszła pora znów ruszyć w nieznane, tym razem do serca Azji. Zmianie uległ nie tylko rejon świata, lecz także charakter eskapady. Zamiast samotnej wyprawy tym razem dołączyłem do grupy podróżników z www.podrozemotocyklowe.com i z pokaźnych rozmiarów watahą ruszyłem na podbój krainy jurt i kumysu, górzystej Kirgizji. To właśnie malownicze góry pokrywają ponad 90 procent terytorium tego kraju. Widoki oraz ekstremalne warunki jazdy dostarczają tam niezapomnianych wrażeń.

- Co cię najbardziej urzekło podczas tej wyprawy?

- W Kirgizji nie tylko warunki jazdy są ekstremalne. Mimo iż to piękna kraina, turystyka praktycznie tam nie istnieje. Dlatego też warunki sanitarne, noclegowe oraz żywnościowe niejednokrotnie dawały nam się ostro we znaki. Zaprawieni jednak w boju uczestnicy ekspedycji dawali sobie radę całkiem nieźle, choć nie obyło się bez wywrotek, z których jedna zakończyła się złamaną nogą, a kolejna uszkodzonym motocyklem. I tak z dwunastu motocykli, które wyruszyły z Biszkeku, gdzie znajdowała się nasza baza, do celu dotarło tylko dziesięć. Mimo wszystko jednak była to wspaniała przygoda oraz niesamowite przeżycie, które bez wątpienia każdy z nas będzie pamiętał do końca życia.

Widoki podczas górskich przepraw zapierały dech w piersi, nie tylko w przenośni, lecz także dosłownie. Na wysokościach powyżej 3 tys. m n.p.m. nawet tak proste czynności jak rozłożenie namiotu powodują zadyszkę, a serce łomocze niczym młot pneumatyczny próbujący przebić "żelbetonowe sklepienie" klatki piersiowej. Podczas wyprawy dotarliśmy aż do znajdującego się na granicy z Tadżykistanem siedmiotysięcznika o dźwięcznej nazwie Pik Lenina, gdzie nocowaliśmy w namiotach w bazie alpinistycznej, tuż na granicy lodowca, na wysokości 3633 m n.p.m. Temperatura w nocy spadła tak nisko, iż nie wiedzieliśmy do końca, czy zasypiając w namiocie, pogrążamy się faktycznie we śnie, czy też po prostu zamarzamy. Na szczęście jednak poranne promienie słoneczne na tej wysokości szybko przywracały temperaturę oraz znaki witalne, pozwalając kontynuować wysiłki motocyklowym zdobywcom. A przyznać trzeba, że było co zdobywać...

- Gdzie dokładnie rozpoczęła się wasza wyprawa do serca Azji?

- Wyruszyła ze stolicy Kirgizji i popędziła na wschód wzdłuż granicy z Kazachstanem, aby dotrzeć nad największy zbiornik wodny tego kraju, piękne turkusowe jezioro Issyk Kul. Spędziliśmy w jego okolicach dwa dni, napawając się pięknem niezmierzonych wód tego akwenu. W prowincji Issyk Kul nie zabrakło również innych atrakcji. Do najbardziej spektakularnych niewątpliwie zaliczyć należy "Kanion Skazka", czyli jak sama nazwa wskazuje "Bajkowy Kanion". Jak się zresztą okazało, baśniowy charakter tego miejsca to nie czcze przechwałki. Różnorodne formacje skalne w odcieniach czerwieni rysowały oderwaną od rzeczywistości panoramę, zadziwiając strzelistymi iglicami pnącymi się ku niebiosom tudzież intrygującymi organicznymi kształtami przywodzącymi na myśl całkiem niedwuznaczne skojarzenia.

- Czy oprócz pokonywania kilometrów na motorach udało wam się trochę odpocząć?

- Nasza ekspedycja skierowała się na południe, przeprawiając się bezdrożami przez góry Tien-Szan, czyli jak mówi oryginalna nazwa tego masywu - "Niebiańskie Góry". Po drodze zatrzymaliśmy się również nad położonym na wysokości 3016 m n.p.m. jeziorem Song Kul, gdzie korzystając z gościny koczujących tam nomadów, spędziliśmy w jurtach kolejne dwie noce. Okoliczne stepy przylegającego do jeziora płaskowyżu dostarczały niezapomnianych motocyklowych wrażeń. Rozsiane pośród trawy małe górki i skarpy powodowały, iż co bardziej rącze motocykle wyskakiwały niczym ze skoczni narciarskich, unosząc się na kilka uderzeń serca w powietrze, aby wśród ryku silnika opaść z powrotem na ziemię i kontynuować szaleńczą jazdę wraz z towarzyszącymi nam co jakiś czas stadami galopujących koni.

Przedzierając się dalej przez góry Tien-Szan, niczym średniowieczni kupcy na wielbłądach, dotarliśmy w końcu w pobliże chińskiej granicy, gdzie odwiedziliśmy piętnastowieczną kamienną twierdzę Tasz Rabat, będącą niegdyś przystankiem dla podążających jedwabnym szlakiem karawan. Następnie pokonując tzw. Pamir Highway, zbliżyliśmy się do granicy z Tadżykistanem i zagłębiwszy się nieco w góry Pamir, dotarliśmy do wspomnianego wcześniej siedmiotysięcznika Pik Lenina. Następnie pomknęliśmy na północny zachód wzdłuż granicy z Uzbekistanem, po czym skierowaliśmy się na wschód, zmierzając w kierunku Biszkeku, gdzie zakończyła się nasza dwutygodniowa przygoda.

- Jak oceniasz całą wyprawę?

- Podsumowując, była zdecydowanie jedną z najtrudniejszych i najbardziej wymagających, w jakich do tej pory miałem przyjemność uczestniczyć. Jak na prawdziwą przygodę przystało, nie brakowało niebezpieczeństw oraz mocnych wrażeń. Na nasze życie, oprócz górskich przepaści oraz sprzyjających wywrotkom nawierzchni, czyhały azjatyckie kultury bakterii, które skutecznie uprzykrzały nam życie, powodując problemy żołądkowe oraz inne przypadłości; niejednokrotnie doprowadzając co bardziej pechowych wyprawowiczów do gorączki. Przeprawa przez rejon zagrożony malarią na szczęście nie pociągnęła za sobą żadnych ofiar. Również dżuma, o którą się otarliśmy, przemierzając prowincję Issyk Kul, nie zaatakowała żadnego z uczestników. Camping na łonie natury w towarzystwie węży i skorpionów także zakończył się dla nas szczęśliwie. Jedyny przykry incydent, który spotkał nas ze strony "braci mniejszych", to kolizja motocykla z psem.

- Wszystkim udało się wrócić do domu cało i zdrowo?

Tak, oczywiście. Większość motocyklowych wędrowców wróciła do domu w jednym kawałku, przywożąc ze sobą masę wspomnień oraz skarbów w postaci fotografii i innych pamiątek, które niczym łupy starodawnych zdobywców będą przypominać nam o podboju Kirgizji. Zapraszam serdecznie wszystkich czytelników na stronę www.orzelbialyny.com oraz www.motokogut.com, gdzie oglądając fotografie, można delektować się pięknymi widokami z tej górzystej azjatyckiej krainy.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki