- Nie jest tajemnicą, że kiedyś unikała pani badań profilaktycznych. Aż trudno w to uwierzyć.
- Cóż, mądra to nie byłam (śmiech). Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że to było wiele lat temu, zanim pojawiły się inicjatywy propagujące badania profilaktyczne. Żeby było jednak ciekawiej, w czasie gdy zachorowałam na raka piersi, byłam sekretarzem "Różowej wstążki" w "Twoim Stylu". Wiedziałam, że powinnam się zbadać, problem był w tym, że rak nie boli! Pamiętam, jak Irena Santor chodziła za mną i pytała, czy to wreszcie zrobiłam. A ja odpowiadałam, że zrobię jak najszybciej, jak tylko znajdę czas.
- I znalazła pani...
- Tak, ale z konieczności, nie z własnej woli. Któregoś dnia wyczułam guz w piersi. Była u mnie moja koleżanka, która natychmiast umówiła mnie na wizytę u lekarza. Dziś sama nie wiem, czy gdyby wtedy dała mi tylko namiary na tego lekarza, tobym od razu do niego poszła. Pewnie bym zwlekała. A tak, nie miałam wyjścia. I zdiagnozowali raka piersi.
- Był strach?
- Nie, wściekłość. I to niewyobrażalna, na samą siebie. Ale pojawiła się też siła organizacyjna, żeby natychmiast coś z tym zrobić. Nie minął tydzień, a leżałam na stole operacyjnym. Operację zrobiłam prywatnie, nie chciałam czekać w długich kolejkach, bo czułam, że nie mam czasu. Gdyby mnie wpisali na listę, zajęłabym miejsce komuś, kto naprawdę nie ma ani grosza, a to groziłoby takiej osobie śmiercią.
- Ale rak to nie zapalenie woreczka. Trudno mi uwierzyć, że nie pojawiły się myśli o śmierci.
- Ja się nie bałam, choć idąc na operację, byłam przygotowana na wszystko. Zanim poszłam do szpitala, uporządkowałam biurko, by w razie czego mąż nie miał kłopotów z rachunkami i innymi domowymi sprawami, którymi to ja się zajmuję.
- Zdecydowała się pani na mastektomię, a nie na operację częściową, choć miała pani taki wybór. Co z myśleniem typowym dla kobiet, że usuwając pierś, pozbywa się pani ważnego "atrybutu kobiecości"?
- Ani przez chwilę nie miałam takiego dylematu. Dla mnie kobiecość jest w głowie. Wiem, że lepiej być człowiekiem kompletnym niż niekompletnym, ale prawdę mówiąc dziwi mnie to roztrząsanie sprawy. Dziś pierś można zrekonstruować, są fajne protezy, nie do odróżnienia od prawdziwych piersi. A bielizna jest piękna, staniki, gorsety, koszulki z kieszonkami. Mamy na szali życie i zdrowie oraz pierś. Co to znowu za dylemat?! Większość kobiet choruje po pięćdziesiątce, na ogół już piersi nie pokazują Na randkę rozbieraną można założyć bieliznę, o której mówię.
- Myślę, że dla samej kobiety może nie, ale dla mężczyzny może być to problem. Przynajmniej w odczuciu chorej. Czy zaakceptuje ją taką niekompletną, czy nie zostawi... Pani miała komfort fajnych relacji z mężem.
- Tak, to duże szczęście. Ale myślę, że choroba, choć boli i niesie ze sobą serię nieprzyjemności, też zbliża ludzi do siebie. Miałam wsparcie nie tylko męża, ale i syna. Obaj cały czas byli przy mnie. To bardzo pomaga, choć nie da się ukryć, że w pewnym sensie człowiek w chorobie jest sam. Trzeba szukać wsparcia, bo obecność innych pomaga. Jeśli nie ma nikogo takiego, to trzeba go znaleźć. Jeszcze zanim trafimy na stół operacyjny. Są organizacje wspierające ludzi w takich sytuacjach, jest Stowarzyszenie Amazonki, w którym znajdziemy motywację do walki z chorobą. Bo z rakiem to jest tak - albo wczepimy się pazurami w życie i znajdziemy siłę do walki, albo się poddamy.
- Ale nie lubi pani być stawianą w panteonie ludzi, którzy "wygrali z chorobą".
- Drażnią mnie tytuły prasowe typu: "Oni wygrali z rakiem". Nigdy o raku nie mówiłam z pozycji wygranej. Boję się tego określenia. Nikt nie jest nieśmiertelny i wszyscy kiedyś umrzemy. Człowiek jest trochę przesądny, na wszelki wypadek lepiej nie krzyczeć, cóż z tego, skoro media potrzebują "wygranych", przyzwyczaiłam się do tego.
- Przyświeca pani jakaś misja? W czasie choroby były felietony o raku, potem bardzo intymny "Dziennik" osoby dotkniętej nowotworem. Zaangażowała się pani w akcje propagujące badania profilaktyczne, chętnie wspiera liczne inicjatywy...
- Skąd, żadnej misji w tym nie ma i nie było. Wcale nie było łatwo otworzyć się i mówić o chorobie. Po pierwszych felietonach czułam się wręcz obnażona. Zrobiłam to trochę z poczucia obowiązku. Mogłam przecież dalej pisać felietony o sprawach damsko-męskich. Tylko gdybym tak zrobiła, miałabym poczucie, że okłamuję czytelniczki. A tego nie chciałam, dodatkowo jeszcze wiedziałam, że wiele jest takich ja, które się nie badają, bo po co, skoro nie boli. A na tym właśnie polega istota tej paskudnej choroby. Trzeba się badać, nigdy za wiele nawoływań!
- Choroba zmienia?
- Otwiera oczy. Ja uświadomiłam sobie, że nic nie muszę. Może to brutalne, ale dziś guzik mnie obchodzi, co myślą inni. Pamiętam, jak opublikowałam dziennik "Lewa, wspomnienie prawej" i ludzie z mojego środowiska krytykowali mnie za tak intymne wyznania. A po mnie to spłynęło jak woda po kaczce. Kiedyś pewnie byłoby inaczej, ale choroba dała mi siłę, wolność i poczucie, że mogę robić to, co uważam za słuszne. Wiem zresztą, że postąpiłam słusznie, mam do dziś tego dowody. Ile całkiem obcych kobiet cieszyło się, że napisałam o tym, co można, a czego nie wolno. Odbierały to na płaszczyźnie pozaliterackiej. Wiele rzeczy, o których pisałam, powinien powiedzieć im doktor, ale w Centrum Onkologii jest ciągle pełno ludzi z całej Polski, lekarze nie mają nawet czasu mówić o wszystkim, co dla pacjentek ważne. Zauważyłam także i to, że choroba zmienia nas na lepsze. Kobiety, które przeszły chemioterapię, bardziej o siebie dbają niż wcześniej, szanują swoje zdrowie, swój wygląd, swą psychikę. Chociaż tyle dobrego z tej traumy wynika. Kiedyś szukałam sensu życia, teraz widzę sens w samym życiu.
Krystyna Kofta
Pisarka, plastyk i felietonistka. Na raka piersi zachorowała, kiedy była ambasadorką akcji "Różowa wstążeczka", poświęconej m.in. uświadamianiu kobietom konieczności badania piersi. Pisarka z chorobą zmagała się kilka lat. Przeszła siedem ciężkich chemioterapii. Dziś twierdzi, że najważniejsze są badania profilaktyczne.