Chociaż do praw wyborczych kobiet, "istot podatnych na wpływy, z natury swej konserwatywnych", Józef Piłsudski przekonania nie miał, słowo się rzekło. 28 listopada 1918 r. podpisał dekret o ordynacji wyborczej do Sejmu Ustawodawczego. Artykuł 1 dokumentu stanowił: "Wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel państwa bez różnicy płci". Czynne prawo wyborcze oznaczało w tym czasie prawo do kandydowania. Wkrótce osiem kobiet znalazło się w polskim Sejmie, choć siły konserwatywne głosiły: "niechże wybierają nawet analfabeci, ale zbrodniarzom, wariatom i kobietom głosu dać nie można!".
Równe i równiejsi
Polscy politycy zwykli głosić, że zasługa "obywatelek" dla ojczyzny, w konspiracji i boju, nie odbiega od dokonań męskich. Że wywalczyły sobie prawa, które wystarczy przyznać. Sprawy bardziej palące odsunęły tę deklarację na "święty nigdy", a domaganie się spełnienia obietnic męski świat komentował wręcz jako brak patriotyzmu. Przecież trzeba było stworzyć Polskę na nowo: umocnić niepodległość, rozwinąć politykę zagraniczną, odbudować gospodarkę. "Emancypacyjne fanaberie" należało powściągnąć. Nawet socjaliści wymawiali się priorytetem wyzwolenia klasy robotniczej. Polskie feministki czekały 7 lat, powstrzymywane hasłem "najpierw ojczyzna". Nie był to czas zmarnowany. Publicystyka kobieca zyskała rzesze czytelniczek i czytelników. Ruchy kobiece rosły w siłę. Sprzyjały im najlepsze pióra w kraju. Panom będącym u władzy ich coraz bardziej światłe żony wytrącały argumenty. Partnerka Piłsudskiego, Aleksandra Szczerbińska, późniejsza żona, przedstawiająca się jako "zacięta feministka", prowadziła własną pracę u podstaw.
"Proporcjum" i święte instynkty
Kto wie, czy gdyby nie dobry skutek listopadowego łomotu parasolkami w okna, praw kobiet nie wywalczono by w Polsce na ulicy i czy, jak choćby w Anglii, nie padłyby ofiary.
Prawo obowiązujące u zarania II RP, dyskryminujące i zamykające kobietom drogę rozwoju, regulowało też stosunki w małżeństwie. Prasa ujawniała ukryty mizoginizm mężów stanu, którzy z jednej strony obiecywali kobietom pełnię praw publicznych, a z drugiej, jak Ignacy Daszyński, "nie umieli sobie nawet wyobrazić co będzie z życiem ludzkości, jeżeli kobiety wejdą w to życie z wolą świadomą". W polską dyskusję o prawach kobiet wdzierały się poglądy narodowców, krzyczących, że "rolą kobiet jest stanie na straży świętych instynktów", a "rozprawiając o prawach, kobiety występują przeciw sprawie narodowej". Kołtuneria bała się "strasznych emancypantek". Gdy Maria Dulębianka, malarka, przed którą z racji płci zamknięto krakowską Szkołę Sztuk Pięknych, domagała się uczestnictwa Polek w odbudowaniu państwa, usłyszała, że powaga dziejowej chwili wymaga, by zamilkła. Argumenty walczącej o postęp Kazimiery Bujwidowej, przekonującej, że uprawnienia dla kobiet ojczyźnie nie zaszkodzą, spotykały się z drwiącym "litości!" konserwatystów. "Gdzie naród, gdzie kobiety? Trzeba mieć proporcjum!".
Determinacja Polek walczących w II RP o swoje prawa była tym większa, że nawet bardzo postępowi mężczyźni, jak Edward Prądzyński, autor publikacji o równouprawnieniu, wzdragali się przed pomniejszeniem władzy męża nad żoną. Panoszył się też pogląd o "spółce małżeńskiej zawiązującej się kosztem ofiary z niezależności kobiety", o "domowym poddaństwie mężowi", o "nieokiełznanej swawoli kobiecej, która rozpuszczona doprowadzi naród do zguby".
Prawo a życie
Mentalność społeczeństwa nie nadążała za rozwiązaniami Konstytucji RP z 17 marca 1921 roku i ustawą Sejmu z 1 lipca 1921 roku, które zmieniły sytuację prawną kobiety, czyniąc z niej równouprawnioną obywatelkę, cieszącą się pełnią praw politycznych i cywilnych oraz mającą nieograniczony płcią dostęp do instytucji publicznych. Ustawa lipcowa zniosła także wiele ograniczeń kobiet w zakresie praw osobistych i majątkowych. Co do tych ostatnich, echem dotychczasowych stosunków były jedynie mniejsze niż męża prawa żony do rozporządzania majątkiem, który wniosła do małżeństwa, chyba że przed ślubem zawarła stosowny kontrakt. Obyczajową rewolucję sankcjonowały przepisy ustawy, zezwalające mężatce na wyprowadzenie się od męża, nawet bez jego zgody. Za to Kodeks cywilny stanowił, że mimo wspólnego sprawowania władzy rodzicielskiej w razie różnicy zdań rozstrzygająca jest wola ojca.
Sześć lat po ogłoszeniu Konstytucji marcowej, Zofia Daszyńska-Golińska, senator II kadencji, zwracała uwagę, że "równouprawnienie polityczne i obywatelskie kobiet istnieje na papierze, nie ma go w praktyce życia, a normy prawne zachowały jeszcze wiele przeżytków ubiegłego stulecia, krzywdzących kobietę". Realnie, nie było rzeczywistego równouprawnienia w zrównaniu płac i w awansach urzędniczych. Pozory postępowości nowego prawa II RP jeszcze w latach 30. piętnowała Helena Wiewiórska, pierwsza polska kobieta-adwokat. O nowym Kodeksie cywilnym pisała, że jest "żywcem lub z niewielkimi zmianami wzięty z Kodeksu Napoleona, opartego na rzekomym upośledzeniu umysłowym kobiety ("imbeciltas sexus"). Zwracała uwagę na absurdalność sytuacji, w której Polka ma pełnię uprawnień do pracy państwowej i samorządowej, a zarazem w prawie rodzinnym nadal pokutują przestarzałe przepisy oparte na prawie rzymskim, gloryfikującym nieograniczoną władzę męża nad żoną i ojca nad dziećmi. Ukazujące się w międzywojniu kobiece pismo "Bluszcz", przeznaczone dla kobiet myślących, wielokrotnie podkreślało, że równouprawnienie dotyczy w Polsce kobiet "wyzwolonych", czytaj niezamężnych, niezależnych finansowo i wykształconych. Czyli nie wszystkich.
ZOBACZ: 100 lat mody i urody we Francji. Zobacz, jak zmieniały się Francuzki! [WIDEO]