Pralka Frania

Frania nie znosiła guzików, haftek i końcówek suwaków błyskawicznych. Wciągała to wszystko pod wirnik i nie chciała oddać. Mimo to była przez obywateli PRL-u traktowana jak cud techniki.

Poza drobną niedogodnością, związaną ze znikaniem równie drobnych dodatków do ubrań, Frani nie można niczego zarzucić. Zajmowała mniej miejsca niż późniejsze pralki bębnowe. Naciskana (na korbę) wyżymała, a w dodatku pomagała przetrwać ciężkie czasy. We Frani robiło się masło, płukało się ogórki i namaczało plamy. Służyła jako schowek na bimber i bibułę, podstawka pod paprotkę, a nawet siedzenie (z oparciem) dla dziecka wyjętego z wanny. Wielu spośród nas wycierano na Frani, a kto choć raz nie wkręcił sobie palca w jej wyżymaczkę, ten nie poznał smaku przygody.

Frania buczała melodyjnie, ale w przeciwieństwie do wielu późniejszych pralek automatycznych, nie tańczyła i nie wychodziła z łazienki. Dwóch mających krzepę obywateli PRL-u ledwie było w stanie ją podnieść. Z braku mężczyzn, którzy zwykle pracowali w porze prania, Franię zwykle się turlało. Wytaczało się z kąta tak, żeby można było sięgnąć gumowym wężem do wanny lub sedesu. Wąż ów, służący do spuszczania brudnej wody, był za krótki i za sztywny, żeby pozbyć się z pralki całej wody, trzeba było puścić go swobodnie, żeby mógł chlusnąć brudami na posadzkę, wydając przy tym odgłos niemal fizjologiczny.

Pierwsze Franie miały wirnik w bocznej ściance, przez co wewnątrz wypełnionej wodą beki tworzyło się małe tsunami i przy każdym obrocie chlapało w dal. Pomysł z umieszczeniem wirnika na dnie sprawdzał się o wiele lepiej. I sprawdza się nadal, ponieważ w Polsce Franie o niemal niezmienionej konstrukcji produkuje się do dzisiaj.

Najprzyjemniejszą częścią prania było wyżymanie. Pod warunkiem, że wyżymało się np. chusteczki do nosa. Wyżąć pościel wyżymaczką było trudno. Powstawał wielki pęcherz, nijak nie dający się wkręcić między wałki. Wyżymało się więc i cofało, wyżymało i cofało - i tak do skutku, to znaczy do momentu, kiedy pod naciskiem pokrytych gumą rolek pękł ostatni pościelowy guzik. Pranie po wyżęciu wyglądało nieziemsko. Na miednicy piętrzyła się sterta płaskich, rozciągniętych, podłużnych tworów, które po wypłukaniu (w wannie) i wysuszeniu miały stać się na powrót ubraniami, choć trudno było uwierzyć, że to możliwe.

Frania rządziła gospodarstwem domowym. Jej alternatywą była stara tara, której od lat 60. XX wieku nie wypadało trzymać na widoku. Trzeba było iść z postępem albo iść do pralni.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki