Za spiskiem, zakładającym, że kanclerza Rzeszy, przyjmującego w pokonanej Warszawie defiladę zwycięstwa, można wysadzić w powietrze przy odrobinie wysiłku i dużo większej ilości materiałów wybuchowych, stali żołnierze i oficerowie z 60. Batalionu Saperów Armii Modlin.
Zobacz: Super Fokus. Genialny głuchy złośliwiec
Pół tony trotylu przetransportował końmi, pod ostrzałem artylerii, porucznik Dominik Żelazko w asyście szeregowców. Z magazynu na Burakowskiej do kwater przy ul. Książęcej, czyli przez pół Warszawy. Był to czyn heroiczny, a jego bohater przyznał, że nigdy wcześniej ani później tak żarliwie się nie modlił. Opatrzność czuwała jeszcze nad porucznikiem Franciszkiem Unterbergerem i kapitanem Edwardem Brudnickim, którzy zakładali dwa ładunki po 250 kg każdy, po obu stronach skrzyżowania Alej Jerozolimskich z Nowym Światem. Potem szczęście opuściło zamachowców.
Ten wąs, nie ten uśmiech
Kiedy wódz Trzeciej Rzeszy po przyjęciu w Alejach Ujazdowskich defilady 8. Armii jechał odkrytym sześciokołowym mercedesem z ręką bolącą od długiego wyprostu, rzut granatem od zasadzki, trotyl spokojnie spoczywał w dołach, przykryty deskami. Wybuch miał zmieść wszystko w promieniu 30 metrów od celu. Adolfa Hitlera miał zamienić w lej - głęboki, choć sam Adolf nie był wysoki. Ładunek jednak nie wybuchł. Coś ktoś przegapił, chociaż akcję wspierano z najwyższego szczebla powrześniowej konspiracji. Franciszek Niepokólczycki, dowódca batalionu Armii Modlin, do śmierci w latach 70. wypierał się związku z przedsięwzięciem. Aby nie obwiniano go o zmarnowanie szansy. Niektórzy historycy ustalili, że nie zdążono z przygotowaniem instalacji odpalającej. Inni, że osoby mające dać sygnał zostały usunięte przez gestapo ze swoich posterunków. Padały też tłumaczenia absurdalne, jak to, że Hitlera nie rozpoznano. Równie humorystyczne uzasadnienie porażki podał generał Tokarzewski, szef Służby Zwycięstwu Polski, stwierdzając, że "defilada zaskoczyła zamachowców".
Hitler odjechał bez szwanku
Tak czy owak, Hitler bez przeszkód przejechał ustaloną trasę, po czym odleciał z Okęcia do Berlina, rezygnując z obiadu w Belwederze, ponieważ w Warszawie nie opuszczały go złe przeczucia.