Pół wieku milczano na temat katastrofy, do której doszło w latach 50. w fabryce materiałów wybuchowych w Łęgnowie pod Bydgoszczą. Eksplozja 68 ton płynnego trotylu zmiotła potężny budynek i wały. Oficjalna liczba ofiar: 15. W 1955 roku tajny zakład zbrojeniowy pracował dzień i noc. 19 listopada po północy nie wytrzymały źle zamontowane śruby reaktora. Sześć osób, po szybkim procesie, skazano na 9-18 miesięcy więzienia, choć przyczynę tragedii poznano dopiero po roku. 300 zwolnionym pracownikom zakładu zapowiedziano: ani pary z gęby!
Pożar codziennością
W Polsce lat 50. pożar w kopalni to była codzienność. Najtragiczniejsze żniwo płomienie zebrały na popołudniowej szychcie w chorzowskiej "Barbarze" 21 marca 1954 roku. Czterystu górników zmierzyło się tam z żywiołem i trującymi gazami. Osiemdziesięciu z nich przegrało. Taka jest oficjalna liczba ofiar. Nieoficjalna to 120. Iskra z lampy karbidowej rozpętała piekło. Dwieście metrów pod ziemią jedni ginęli w ogniu, a drudzy, nieświadomi horroru za ścianą, pracowali, dopóki nie zabił ich czad. Akcję ratowniczą rozpoczęto z opóźnieniem, bez planu wyrobisk. Ocalałym UB urządziło potem piekło na ziemi, zastraszając i szykanując. Żeby tylko nie przyznać, że do tragedii nie trzeba dywersji. Wystarczy lekceważenie zasad i tylko jedna iskra.
Taka właśnie iskra, z rzuconego peta, 11 maja 1955 roku zabiła
58 osób (w tym 48 dzieci) podczas seansu objazdowego kina w wiejskiej świetlicy w Wielopolu Skrzyńskim. Film był atrakcyjny, z Dymszą. Taśma łatwopalna. Operator pijany. Drzwi zamknięte na klucz, żeby nikt nie wszedł bez biletu. Pod naporem uwięzionego tłumu runęła ściana baraku, uwalniając ponad setkę ludzi. We wnętrzu pozostała płonąca sterta ciał. Wywieziono je furmankami. Dwa dni później było po pogrzebie. Nie minął miesiąc, a wyroki za zaniedbania dostało 7 osób. Ci, którzy przeżyli, dostali nakaz milczenia.
W zderzeniu pociągu osobowego z towarowym w Sątopach-Samulewie 17 stycznia 1954 r. zginęło ponad 50 osób. Ranni zamarzali na torowisku. Przyjechała tylko jedna karetka. Wypadek ukryto.
19 sierpnia 1980 r. pod Otłoczynem pociąg towarowy wjechał na pośpieszny do Łodzi, wiozący dzieci na kolonie. Śmierć poniosło 67 osób. Nie ustalono, dlaczego maszynista towarowego zjechał na lewy tor. Pierwszy wagon pociągu-ofiary został zmiażdżony. Tym, którzy przybiegli pomóc, na widok krwi odbierało mowę.
Czołgiem w dzieciaki
Wypadek, do którego doszło podczas wojskowej defilady w Szczecinie, był tak niewygodny dla władz, że zrobiły zasłonę dymną z katastrofy, o której w normalnych okolicznościach milczano by jak zwykle.
9 października 1962 r. czołg LWP podczas kończonych z pompą manewrów Układu Warszawskiego wjechał w grupę gapiów przed szkołą na szczecińskich Jasnych Błoniach. Pod gąsienicami zginęło 7-10 dzieci. Pytania o przyczynę "wypadku komunikacyjnego", jak określono go w raporcie, zagłuszyło nagłośnienie katastrofy kolejowej pod Moszczenicą. Wydarzyła się tego samego dnia, późnym wieczorem. Była większa (zginęły 33 osoby), ale i bezpieczniejsza dla partii. Rodzice dzieci zmasakrowanych pod szkołą nigdy nie poznali odpowiedzi na pytanie - dlaczego czołg skręcił, taranując tłum.
Zobacz też: Katastrofa pasażerskiego samolotu na Ukrainie. USA: To był zamach. Mamy dowody
Lekki pośpiech, ciężki puch
W 1966 r. 10 murarzy pogrzebał gmach Wydziału Melioracji wrocławskiej Wyższej Szkoły Rolniczej, pod naciskiem władz "rosnący w oczach", kosztem sztuki budowlanej. Budynek wznoszony byle jak runął. Zginęli ludzie. Winne tragedii było tempo narzucone przez propagandzistów z miejskiego komitetu. Więzieniem ukarano wykonawców "rozkazów": kierowników prac.
Lawina, która zeszła w Białym Jarze w Karkonoszach 20 marca 1968 r., zagarnęła po drodze między innymi 13-osobową wycieczkę radzieckich komsomolców. Towarzyszki wybrały się na Śnieżkę w futrach i na obcasach, towarzysze w garniturach i jesionkach. Ratownicy nie mogli uwierzyć, że tak można. Władze nakazały im jednak milczeć, nie tylko w kwestii radzieckiej mody.
Wspomnienia do uśpienia
Postawę - "zakop, nie dowie się nikt" - zaprezentowano też w styczniu 1978 r, kiedy autobus PKS jadący ze Słubic do Zielonej Góry został niemal przecięty na pół, a także kiedy pod koniec tego samego roku w Wilczym Jarze wydarzyła się jedna z najpoważniejszych katastrof drogowych PRL. W wypadku w Osiecznicy koło Krosna Odrzańskiego 22 stycznia 1978 r. zginęło 16 osób. Zmasakrował je stalowy element mostu przewożony na ciężarówce. Kierujący nią żołnierz Armii Radzieckiej skręcił nagle, zawadzając o autobus. Chciał ominąć słup, który wziął za człowieka. Stąd plotki, że był pijany.
W wypadku w Wilczym Jarze zginęło 30 ludzi. Dwa autobusy wiozące górników na poranną szychtę 15 listopada 1978 r. w odstępie kilkunastu minut wpadły w poślizg na tym samym odcinku mostu nad Jeziorem Żywieckim. Pierwszy wyłamał barierkę, otwierając drugiemu drogę w przepaść. Oba runęły z wysokości 18 metrów. Ocalało jedynie 9 os.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail